(2001) Świat w oczach DEPECHE MODE - Karolina Kosińska - "Ha.art." |
O wszystkim zadecydowała końcówka lat 80. Depeche Mode mogli zaczynać jako śliczni i słodcy chłopcy grający taneczną, równie prostą, co uroczą, syntezatorową muzykę. Mogli też ostatecznie przekroczyć próg wieków jako eleganccy twórcy o wyrafinowanych gustach. Ale pierwsze skojarzenie z zespołem nie wiąże się ani z początkiem, ani z ostatnimi dokonaniami panów z Basildon. To na półmetku tej długiej drogi , wtedy, gdy wydane zostały dwie, decydujące płyty: "Music For The Masses" i "Violator", grupa wykreowała swój najsłynniejszy, kanoniczny dziś wizerunek. Przetrwał on wszystkie późniejsze transformacje "image'u" grupy. Stworzył nie tylko styl, kult DM, arsenał gestów każdego fana, ale i całą realność a la Depeche Mode. Wtedy też powstały najlepsze i chyba najbardziej dla zespołu charakterystyczne videoclipy, zachwycające stylistyczną i tematyczna jednorodnością. I choćby nie wiem jak sugestywnie David Gahan i Martin Gore opisywali świat w swoich oczach, nie mogliby słowami i dźwiękiem narzucić swoim fanom tak jednolitej i sugestywnej wizji rzeczywistości. Rzeczywistość takich clipów jak "Never Let Me Down Again", "Strangelove", "Behind The Wheel", "World In My Eyes", "Personal Jesus" czy "Policy Of Truth", to zupełnie nowy, bardzo plastyczny świat, w którym muzyka, słowa i obrazy zrosły się w jedno. I jeśli chce się zrozumieć w pełni fenomen DM, trzeba, choćby na chwilę w tym świecie zamieszkać.
Istnieją tylko dwie scenerie - albo ogromne przestrzenie, pola, prerie, góry majaczące gdzieś w oddali, albo miasta i miasteczka, z ich pustymi ulicami i opuszczonymi domami. Wszystko, co było naturalne, zostało przetworzone, sfabrykowane. Nie ma już przyjaznej przyrody - połacie pól wyglądają jak płaskie, chropowate płaszczyzny o dziwacznej, coraz to innej fakturze, a góry zdają się być wycięte z kartonu. Nawet drzewa są martwe i karłowate, albo też równo i bezlitośnie przycięte - przestają być żywe, stają się rekwizytami. Czasem zamiast pejzażu oglądamy namalowane tylko na ekranie, przesuwające się chmury. Otoczenie przeraża swoją obcością i odhumanizowaniem. Cywilizacja ingeruje we wszystko i nie ma miejsc, gdzie nie pozostawiałaby swego piętna. Wielopasmowe autostrady przecinają bezbarwne przestrzenie, a nad nimi wznoszą się wiatraki elektrowni, słupy wysokiego napięcia i krzyżujące się trakcje. Świat naturalny stopniowo zmienia się w świat industrialny, sztuczny, nieludzki. Ale panowie z DM chyba się w nim odnajdują.
Ta industrialność nie jest nawet nowoczesna. Nie ma tej gładkości i lekkości tak charakterystycznej dla chromowanych powierzchni końca XX w. Jest toporna i ciężka. Opiera się na pracy, na wysiłku. To rzeczywistość fabryk, a nie elegancji sprzętu hi-fi. W tym świecie wyeksponowane jest wszystko, co stalowe - ogrodzenia, balustrady, kraty wind, konstrukcje. Ważna jest jednak nie sama ich obecność, ale faktura - surowa koronka metalu. Tworzą nowy model piękna, a ich finezja staje się godnym ekwiwalentem finezji przyrody. To wśród nich, a nie wśród drzew, przeżywamy naszą codzienność.
Nie tylko przedmioty i materiały są sztuczne. Tu nic NIE ISTNIEJE naturalnie. Otoczenie to niekończąca się instalacja. Wszystko jest upozowane i misternie rozplanowane w przestrzeni. Rzeczywistość jest ascetyczna, żaden przedmiot nie jest przypadkowy, a kompozycja kadrów dopracowana jest w każdym, najmniejszym nawet szczególe. To, co niepotrzebne, nie ma racji bytu. Dzieki temu każda rzecz jest zauważalna, znacząca i istotna. Ma swoją autonomię i własną przestrzeń. Traci wartość użytkową - staje się symbolem. Czasami obrazy z tych clipów przypominają swoją logiką dzieła surrealistów: dziecko raczkuje po niby-zegarze ułożonym z białych liter na czarnej tkaninie, a David i stojąca obok niego kobieta wpatrują się w hipnotyzujące, wirujące, biało-czarne koło fortuny. Przedmioty wyrwane z naturalnego kontekstu stają się tajemnicze i niepokojące.
W tym hipercywilizacyjnym świecie przerażający bezruch skontrastowany jest z obsesją ciągłego przemieszczania się. Kobieta z pieskiem na smyczy jest równie statyczna jak wieża Eiffla w tle; członkowie zespołu stoją nieruchomo na tle ceglanej ściany trzymając na rękach nagie niemowlęta. Nie śledzimy historii, nawet nie obserwujemy sytuacji - kontemplujemy obrazy.
Z drugiej jednak strony najczęściej powtarzającym się motywem jest podróż i pojazdy wszelkiej maści. Albo Gahan ogląda świat przesuwający się za oknami jego karłowatego samochodzika, albo piękna, milcząca kobieta zabiera go na przejażdżkę motocyklem, albo masywny traktor holuje z opuszczonej, wiejskiej drogi zdezelowane, pokraczne auto.
Pojazdy są środkami komunikacji - międzyludzkiej również. Bohaterowie clipów DM są zawsze samotni i zamknięci w sobie. Prawdziwej bliskości nie ma, a wspólna podróż jest jej jedyną namiastką. Tylko w samochodzie Gahan umie zdobyć się na szczerość, tylko pędząc na motocyklu ma odwagę czule przytulić kobietę i tylko za kierownicą jest wreszcie sobą. Przekazanie jej komuś innemu jest dowodem najwyższego zaufania.
Obok samochodu najczęściej pojawiającymi się rekwizytami są megafon (dokładnie taki, jaki widnieje na okładce "Music For The Masses") i ekran. Maja przypominać o tym, że zespół traktuje swoja twórczość jak misję. Chcą do nas dotrzeć pierwsi - powielając swój obraz, nagłaśniając wszystko, co mają nam do powiedzenia. Megafon i ekran to środki, dzięki którym można ratować świat.
Nigdy wcześniej, ani nigdy później w żadnych mediach nie pojawił się tak kanoniczny portret całej czwórki. Posągowe figury muzyków w clipie "Enjoy the Silence" to chyba ich najsłynniejszy wizerunek w historii całej kariery. Dookoła milcząca ciemność, a oni, w swoich klasycznych czarnych, skórzanych kurtkach i białych koszulkach, dumnie spoglądają w obiektyw kamery. Brakuje tu tylko tak charakterystycznych okularów, które zwykle wiernie towarzyszą panom z DM. Dave patrzy z pogardą, Martin z tajemnicą w oczach. Są niewiarygodnie poważni, wręcz perwersyjni w swej powadze, bo jednocześnie są przecież przedmiotami pożądania. Kobiety ich kochają, a mężczyźni chcieliby choć przez chwilę patrzeć ich oczami, żyć w ich ciałach. Ten wizerunek pojawia się we wszystkich niemal clipach, zastygając w pomnik.
Tak naprawdę "rynkową" wizualną wartość mieli zawsze tylko Martin i David. I tylko oni mogli dyktować fanom, jak należy wyglądać. Choć obaj mieli ten sam koloryt, reprezentowali zupełnie inne style.
David to kwintesencja po "depeszowemu" pojętej męskości. Zawsze w wąskich spodniach, zawsze w obcisłych koszulkach, z narzuconą nań skórzaną kurtką, marynarką lub luźną, wiecznie rozpiętą koszulą. Do tego ciężkie buty, czasem połyskliwy, metalowy krzyż na piersiach. I oczywiście fryzura, która zdeterminowała uczesanie milionów wielbicieli zespołu: podgolone z boku, równo i płasko przystrzyżone z góry włosy. Jego zachowanie na scenie ( a Depeche Mode lubi wstawiać fragmenty koncertów do swoich clipów) jest równie skodyfikowane jak jego wygląd. Maniera jego ruchów, tego quasi-tańca, otrzymała zresztą od fanów wdzięczną nazwę "dave-dance".
Gahan jest pierwszym wyznawcą kultu DM, a że jest to już religia, nie ma wątpliwości. Jego bycie na scenie, jego śpiewanie to nie zwykła ekspresja - to obowiązek. A on jest misjonarzem. Dave w clipach prawie nigdy nie żartuje, nie śmieje się. Jest zaangażowany, z jednej strony przejęty swoją rolą, z drugiej zaś zdystansowany. Jest nosicielem prawdy i królem w swoim królestwie - i w tej szacie zawsze występuje.
Martin z kolei to uosobienie lodowatej perwersji. Ufarbowane, platynowe włosy, skórzane, skąpe stroje, łańcuchy, metalowe obręcze, mundury, gumowe kombinezony - to jego atrybuty. Nie jest jednak demonicznym sadomasochistą. Paradoksalnie zdaje się być bardzo niewinny - ot, takie wyjątkowo świadome i lubiące dziwne zabawki dziecko. Może przesadą będzie stwierdzenie, że reprezentuje pierwiastek kobiecy, ale faktem jest, że jako jedyny z całego zespołu nie boi się odejść od stereotypu "prawdziwego faceta". Lubi szminki, perły, sukienki, pióra, jest cudowną hybrydą mrocznej seksualności i delikatnej "kobiecości". Jego charyzma tkwi w jego tajemniczości. Poczucie misji to chyba podstawa ich twórczości. Chcą ratować, nauczać, formować od małego wyznawców swojej polityki prawdy. W "Question of Time" nieznany motocyklista przywozi im dziecko, a później wszyscy czterej trzymają w ramionach niemowlęta. Czyżby traktowali siebie aż tak poważnie i byli tak świadomi wpływu, jaki mają na innych?
Poza swoją rolą panowie z DM zdają się być jednak bardzo zagubieni i wyobcowani. Kiedy nie są na scenie - milczą. Mówią ciałem, ale ich ciała są zimne i niedostępne. Są tylko częścią swego świata i rządzą nimi jego prawa. Tak naprawdę nie mają być istotami ludzkimi, mają być rekwizytami, ikonami, na które przekładamy wizję tej hermetycznej, czarno białej rzeczywistości. Tutaj każdy istnieje sam dla siebie i prawdziwe, bliskie relacje są niemożliwe. I tak jak między muzykami DM obecna jest jeszcze tzw. "męska solidarność", do której nie potrzeba słów, tak interakcja z kobietami jest albo zupełnie nierealna, albo nieudana.
Kobiety zawsze są obiektami, na które się patrzy. Uwodzą, prowokują, rozbierają się i prężą na chłodnej pościeli, ale nigdy nie są ciepłe i bliskie. Ich zmysłowość jest lodowata. Chodzą na wysokich obcasach, mają długie, szczupłe nogi i spódniczki mini, a pod spodem nierzadko skórzaną czy lateksową bieliznę. Nie mówią ani słowa, są dla mężczyzn wielką enigmą i symbolem pożądania. Nawet kiedy w "World In My Eyes" David obejmuje dziewczynę siedzącą obok niego w samochodzie, a ona śmieje się - nie widać między nimi żadnego porozumienia. W "Policy Of Truth" każdy pocałunek kończy się niemą, gwałtowną ucieczką partnerki. Czasem kobiety sprowadzone są po prostu do roli prostytutek. Zagubieni chłopcy tak odwracają porządek, że dziewczyny mylą ich słabość z siłą. Oddają im kontrolę i, tak jak w "Personal Jesus", całują poddańczo dłonie Davida. Przez to wszystko przebija jednak tylko zwykłe, ludzkie, rozpaczliwe pragnienie bycia obok kogoś bliskiego. To dziwna i trudna miłość, ale jedyna, na jaką ich stać. Jej symbolem jest powracająca natrętnie róża - piękna, ale sprawiająca ból. Do tego ciemna i równie nienaturalna, jak wszystko wokół.
Kiedy wejdziemy do klubu, gdzie właśnie ma miejsce zlot fanów DM, widzimy tylko masę zmultiplikowanych sobowtórów Davida Gahana. Nie ma ani jednego Martina - widocznie jego "image" to zbyt wiele dla przeciętnego fana. Wszyscy są poważni, niedostępni i chłodni. Wszyscy odśpiewują kolejne utwory jak hymny, z poczuciem, że właśnie zmieniają świat. Oprócz przemykających od czasu do czasu wychudzonych, długowłosych i brodatych Gahanów z okresu płyty "Songs Of Faith And Devotion" na sali widać tylko jego wersje z "Violatora". Kiedy zaś ogłoszony jest konkurs na najlepiej wykonany "dave-dance", sprawa staje się jasna: o wszystkim zadecydowała końcówka lat 80...
|