Non Stop - 1985, Torwar, Warszawa Nie wierzę tym, którzy mówią, że nie lubią muzyki
Depeche Mode. Należą oni do tej grupy wykonawców, których: można lubić (nie tylko za
samą muzykę), można z dystansu obserwować ich poczynania, lub można w końcu
ignorować ich, co jest właściwie równoznaczne z pogardą dla współczesnej muzyki pop.
Bo Depeche Mode to przecież, mimo ukłonów w stronę disco, zespół popowy.
Jest w czołówce od czterech lat i jak każdemu zespołowi, któremu się powiodło,
próbowano mu ukuć jakiś nowy nobilitujący termin określający jego muzyka.
Vince Clarke, dawny lider DM, mówił jednak niezmiennie: "We are pop! Ultra pop!"
Pomimo apetytów na sukces w USA, grupa działa nadal bez stałego menadżera i nagrywa
dla niezależnej wytwórni MUTE, którą kieruje. Daniel "The Man" Miller. Niezależność --
kompozytor gross piosenek Martin GORE; mieszkający w Berlinie Zachodnim i bardzo
aktywny w tamtejszym światku muzycznym, jest nadzwyczaj wrażliwy na ten aspekt
działalności. No, ale przejdźmy wreszcie do wydarzeń tego wieczoru. Depeche Mode
stwierdzili kiedyś, że nie mieli złej trasy koncertowej - poszedłem na Torwar i
widziałem najlepszy, koncert muzyki pop. Chłopcy nigdy nie byli, jak wielu ich
kolegów w branży, wieszakami na modne stroje, hołdując modzie dość tradycyjnej,
nic więc dziwnego, że nawet skórzana spódniczka Martina nie zmieniła faktu, iż
daleko im było do malowniczości małoletniej publiczności. Zaczęli od "Something
To Do", a ja z niepokojem patrzyłem jak po kilku niezbyt czystych dźwiękach,
Andy i Alan porzucili swe miejsca za klawiaturami, wspomagając Davida próbującego
porwać publiczność do tańca. Ta trojka dawana nam wszystkim do zrozumienia
jak należy odbierać ich muzykę, nie ma w niej miejsca na kontemplację. Widzę zespół,
słyszę mieszankę żywej muzyki i taśmy, ale widać lepiej być nie mogło, chociaż już
dawno temu Depeche Modę obiecywał koniec z używaniem taśm na koncertach.
Początek koncertu wypadł bardzo chaotycznie, ale już pierwszy większy przebój "NEW
LIFE", brzmiący zresztą ciekawiej niż na singlu i pojawienie się długo oczekiwanych
świateł, (rampy -- paszcze krokodyla), których walory mogli ocenić głównie widzowie
pozostający w głębi hali, zatarły pierwsze niekorzystne wrażenie. Od tej chwili
publiczność nie ma momentu wytchnienia, niesamowite tempo koncertu narzuca kręcąca
się taśma a wokalista DAVID GAHAN, nie posiadający zresztą specjalnej charyzmy
scenicznej, biega po scenie wyładowując resztki energii bijąc głową w kolumnę.
Konieczną chwilę odpoczynku wypełnia wokalny popis umiejętności samego Martina --
tego, który w 1980 roku jako pierwszy w grupie kupił syntezator, proponując
rzucenie tradycyjnego instrumentarium i po odejściu Vince'a objął stanowisko
kompozytora. W chwilę później, gdy gasną zapalone podczas występu Martina zapałki,
powrót do lekkich, niezbyt wyszukanych rytmów, które swego czasu były powodem
odrzucenia nagrań Depeche Modę przez wytwórnię Rough Trade. Słuchając "Master and
Servant" i "People Are People", podczas którego pojawia, się kilka sugestywnych
obrazów, zastanawiam się czy rzeczywiście tylko taniec jest przekazem tej muzyki.
Po wykonaniu "Photographic", David żegna publiczność i prezentuje na zakończenie
"Everything Counts". Później, planowane bisy: "SEE YOU" "SHOUT" i podsumowujący
atmosferę występu "JUST CAN'T GET ENOUGH". Pisałem, że widziałem najlepszy koncert, bo o słyszeniu w miejscu, gdzie stałem nie było mowy. Zresztą choć zabrzmi to jak herezja dla niektórych, ten rodzaj muzyki nie wymaga najczystszego brzmienia, a fakt, że stojące obok mnie tłumy wibrowały potulnie w rytm dudniącej muzyki świadczy najlepiej o tym, jaka tego dnia była atmosfera na Torwarze, Mile
wrażenia zepsuło nieco samo wyjście tłumu z hali i szturmowanie jedynej otwartej do
połowy bramy. Nie ma sprawy, na szczęście nikogo jeszcze nie zdeptano.
|