(2003) Nie mam pieczęci lidera

Rozmowa z Martinem L. Gore'em, muzykiem grupy Depeche Mode

Dziś ukazuje się "Counterfeit 2", nowa solowa płyta Martina L. Gore'a, lidera Depeche Mode i twórcy jego największych przebojów. Znalazły się na niej nowe, zaskakujące wykonania szlagierów Kurta Weilla, Johna Lennona, Nicka Cave'a, Davisa Esseksa, Briana Eno, Davida Bowiego, Iggy Popa i Lou Reeda.

Rz: Jest pan głównym kompozytorem Depeche Mode, a gdy wreszcie nadarza się okazja nagrania solowego albumu, wykonuje pan szlagiery innych artystów. Jak to rozumieć?

MARTIN L. GORE: Nie wypada mi nagrywać własnych kompozycji na solowym albumie, dopóki istnieje Depeche Mode. To kwestia przyjacielskich więzów, solidarności. Ale myślę też pragmatycznie. Nie jestem bardzo płodnym kompozytorem. Nie byłbym w stanie przez 3 - 4 lata - a mniej więcej co tyle czasu nasz zespół wydaje nową płytę - napisać kilkanastu wartościowych utworów dla niego i dla siebie. W tym, co powiem, jest być może coś paradoksalnego, ale chociaż na płycie nie ma ani jednej mojej kompozycji, jest bardzo osobista, najbardziej intymna z tych, które nagrałem. W Depeche Mode panuje demokracja. Szanując kolegów, zawsze godzę się na kompromis, tak jak oni. Nie mam pieczęci lidera, bez której zespół nie może wysłać nagrań do tłoczni.

Nie powie pan, że musiał pytać o zgodę na solową płytę kolegów z zespołu.

To prawda, że nie musiałem, ale to nie przypadek, że w tym samym czasie ukazują się solowe albumy - mój i Davida Gahana. Rozmawialiśmy o nich od dawna, a daty premier zależały od programu zajęć zespołu. Ostateczną decyzję podjąłem dopiero wtedy, kiedy David poinformował o swoich solowych planach. Wiedziałem, że będę miał sporo wolnego czasu. Ale, jak można sądzić po tytule płyty "Counterfeit 2", nie miałem go zbyt wiele, skoro przez ostatnie kilkanaście lat nie wymyśliłem nowego, lecz użyłem sprawdzonego na pierwszej płycie.

Może to raczej kwestia kokieterii, tytuł sugeruje bowiem muzyczny falsyfikat, tymczasem nagrał pan całkiem nowe wersje.

Nie widzę nic złego w podrabianiu arcydzieł, jeśli tylko przyznajemy się do tego, że naśladujemy mistrzów. Można wtedy mówić o rywalizacji, ściganiu się z najlepszymi. To honor dla takiego muzycznego rzemieślnika jak ja. Kiedy byłem nastolatkiem, bardzo lubiłem płytę z wielkimi szlagierami interpretowanymi przez Bryana Ferry'ego. Nie tylko mnie dała możliwość poznania nowej muzyki, nieznanych wcześniej wykonawców. Dziś nagranie podobnej płyty jest dla mnie grą z tradycją, napełnianiem jej nowymi treściami. A to nie takie proste. Niektóre piosenki chodziły za mną przez wiele lat i okazało się, że nie mam na nie własnego pomysłu. Tak doskonałe wydały mi się w oryginalnych wersjach.

Czy jedną z nich była "Lost In The Stars" Kurta Weilla?

Wybrałem ją pierwszą, ale nie sprawdził się żaden z moich pomysłów na jej nową interpretację - większość związana była z instrumentami elektronicznymi. Wolałem ulec czarowi oryginału i ograniczyłem się do fortepianowi. Potem bałem się, że piosenka nie pasuje do całości, ale uważam, że ograniczając do minimum aranżację, przekazałem cały emocjonalny ładunek tego utworu.

Liderzy wielkich zespołów nie grają zazwyczaj solowych koncertów, a co pan postanowił?

Rozmawiałem o tym z przyjaciółmi. Śmialiśmy się, że na całym świecie zebrałoby się publiczności może na dziesięć koncertów. Po tym, co przeżyłem z Depeche Mode, trudno to nazwać trasą koncertową. To raczej recital!

Co sądzi pan dziś o etykietce "new romantic", którą przylepiono Depeche Mode, ale i wielu innym, całkiem do was niepodobnym zespołom?

W Anglii ta nazwa nie ma najlepszych konotacji. Kojarzy się z okropnym makijażem, futerkami, tapirowanymi fryzurami. W new romantic najbardziej twórcze było elektroniczne brzmienie. I te osiągnięcia staram się zachować w zespole i solo. Sporo ostatnio powstało płyt z nowymi wersjami przebojów, ale moja jest chyba jedyną elektroniczną pośród nich.

Dlaczego będąc liderem jednego z najsławniejszych angielskich zespołów, przeniósł się pan do Stanów Zjednoczonych?

Gdy pytają mnie, czy nie z powodów podatkowych, odpowiadam, że chyba dlatego, by płacić więcej. W Anglii, kiedy budziłem się rano, było zazwyczaj pochmurno, co doprowadzało mnie do depresji. Teraz mam dom w Santa Barbara, gdzie jest jak w raju. Prawie każdego dnia świeci słońce. To wymarzone warunki dla mnie i mojej rodziny. Bo choć sam w to czasami nie mogę uwierzyć, jestem żonaty i mam trójkę dzieci!

Rozmawiał Jacek Cieślak

Zródło Rzeczpospolita

© BEYOND words 2003 - 2005