(2001) Depeche Mode - Nowy początek

Rozmowa z Dave'em Gahanem
Wiesław Weiss - Tylko Rock - 5/2001

Najpierw biegiem do studia firmy Mute na Harrow Road, żeby choć raz posłuchać płyty. Nowej płyty Depeche Mode, zatytułowanej Exciter. Jeszcze wtedy, na początku marca, nie wydanej. A potem taksówką do Home House na Portman Square, na wyznaczone spotkanie z Dave'em Gahanem. Artysta ma się dopiero pojawić. Dziewczyna z Mute proponuje, żebym poczekał na niego w saloniku w drugim piętrze, gdzie będzie dziś udzielał wywiadów. Prowadzi mnie do windy. Jedynej windy w budynku, którą trzeba dopiero ściągnąć na dół. Rozmawiamy o czymś nieistotnym, gdy nagle obok nas staje człowiek w czerni. Elegancki, starannie wygolony, uśmiechnięty. Dave Gahan. To ten sam facet, którego eksperymenty z narkotykami pchnęły nie tak dawno na próg śmierci? Cześć - mówię. Cześć - odpowiada. Jakbyśmy się znali od zawsze. Za chwilę winda zjedzie na dół. Dziewczyna w Mute wierci się niecierpliwie. Dave, wybraniec bogów, będzie się tłoczył w ciasnej windzie z nią i jakimś dziennikarzem z Polski? Nie, nie może do tego dopuścić. Wskazuje mnie palcem i wydaje krótką komendę: Ty za mną! Na razie - rzucam do Dave'a i ruszam za przewodniczką. Dave głupieje. A co ze mną? - woła. Idę z wami! I rusza potulnie krok za mną. Jakby i on był tylko zwykłym zjadaczem chleba podążającym na spotkanie z ukrytą gdzieś za kotarami eleganckiego saloniku na piętrze supergwiazdą. Wymieniamy na schodach kilka słów. Dziewczyna z Mute wydaje się zdezorientowana. A ja wiem, że zrobię za chwilę fajny wywiad. Z facetem w czerni. Eleganckim, starannie wygolonym, uśmiechniętym. Nie mającym już nic wspólnego z gościem, który jeszcze nie tak dawno na własne życzenie stanął na progu śmierci...

TYLKO ROCK: W jednym z ostatnich wywiadów wyznałeś, że podczas ostatniej trasy Depeche Mode miałeś poważne wątpliwości, czy warto to jeszcze ciągnąć...

DAVE: Takie myśli zaczęły nachodzić mnie dużo wcześniej, jeszcze przed ostatnią trasą, zanim ruszyliśmy w drogę. Podczas pracy nad płytą "Ultra", już w trójkę, bez Alana (Wildera - przyp. WW), który odszedł wcześniej, stało się dla mnie jasne, że musimy znaleŸć kogoś, kto potrafi nas jako muzyków pobudzić, wycisnąć z nas to co najlepsze. Możliwości wzajemnego inspirowania się wewnątrz zespołu są już dziś bowiem niewielkie. Zwłaszcza że tylko Martin (Gore - przyp. WW) i ja jesteśmy zaangażowani w proces twórczy. Wcześniej było nas trzech, bo i Alan miał wkład w muzykę. Tak więc stało się dla mnie jasne, że musimy wprowadzić na pokład kogoś z zewnątrz, a także, iż tej osobie przypadnie całkiem znacząca rola. Na szczęście znaleŸliśmy kogoś takiego - Marka Bella (producenta płyty Exciter - przyp. WW). I współpraca z nim ułożyła się wspaniale. Ale zanim to nastąpiło, nie byłem pewien, jaka przyszłość czeka Depeche Mode. Brałem pod uwagę taką możliwość, że trasa promująca "Ultrę" będzie ostatnią. I powiem ci, że myślałem o tym ze spokojem. Uważałem, że to tournée byłoby całkiem niezłym finałem historii Depeche Mode. Wróciłem do niego do domu z poczuciem szczęścia i spełnienia. Nie oczekiwałem dalszego ciągu. Zwłaszcza że od tamtego momentu minął blisko rok, zanim Martin przystąpił do pracy nad nowymi utworami. I szczerze mówiąc, wszystko wskazywało na to, że się wypalił. Nie miał nowych pomysłów. Chociaż właściwie cofam to, co powiedziałem. Miał jakieś pomysły, ale brakowało mu motywacji do pracy. Zasugerowaliśmy mu wówczas znalezienie kogoś, kto potrafiłby wydobyć z niego owe pomysły. Martin pod naszym wpływem zwrócił się do swojego kumpla Paula Freegarda, który z kolei ściągnął jeszcze jednego gościa, Garetha Jonesa. Obaj zjechali z całym sprzętem do jego domowego studia. I dopiero ów fakt zmotywował Martina do tego, by tak naprawdę usiąść przy fortepianie, sięgnąć po gitarę i zacząć komponować. Miał bowiem na karku dwóch facetów, czekających niecierpliwie na muzykę, którą mogliby wziąć na warsztat. Ale zanim to nastąpiło, minęło tyle czasu, że ja sam gdzieś na początku 1999 roku zacząłem tworzyć piosenki. Usiadłem w Nowym Jorku z przyjacielem, który jest muzykiem, gra na gitarze i wiolonczeli. I zacząłem z nim pracować nad materiałem na płytę. Doświadczenie to było Ÿródłem ogromnego szczęścia, bo dzięki niemu odkryłem, że sam mam mnóstwo pomysłów i jestem w stanie napisać dla siebie repertuar. Tak się w to wciągnąłem, że cały rok zleciał mi na tworzeniu. I nagle, w końcu 1999, zadzwonił Martin. Powiedział, że skomponował trochę piosenek i nagrał je już w wersjach demo. Poleciałem więc do Londynu, usiadłem u niego w domu i zacząłem słuchać, a następnie dograłem na próbę partie wokalne do dwóch czy trzech kawałków. Wypadło na tyle interesująco, bym uznał, że jest szansa na nagranie kolejnej płyty Depeche Mode. Zaczęliśmy zastanawiać się, kogo chcielibyśmy zaprosić do współpracy. No i Daniel (Miller - przyp. WW) podsunął pomysł zaproszenia Marka Bella. Zapoznaliśmy się z jego dokonaniami, zwłaszcza z płytami Björk, nagranymi przy jego pomocy. I zdaliśmy sobie sprawę, jak wielki był wkład Marka w muzykę Björk. Jej albumy to właściwie ich wspólne dzieła. To nam wystarczyło. No i w styczniu 2000 roku zaczęliśmy z Markiem pracować nad płytą, która otrzymała tytuł "Exciter" i którą już znasz.

TYLKO ROCK: Co stało się z piosenkami, które stworzyłeś w Nowym Jorku?

DAVE: Mam już tego tyle, że w każdej chwili mogę nagrać album...

TYLKO ROCK: Album solowy?

DAVE: Owszem. Chcę go nagrać, gdy tylko trasa Depeche Mode dobiegnie końca. Nie mam zamiaru czekać kolejne trzy lata na nowe piosenki do zaśpiewania (śmiech). Za bardzo kocham muzykę. A poza tym najwyższy już czas zrobić coś własnego, pokazać trochę więcej siebie.

TYLKO ROCK: Wróćmy do momentu, kiedy Martin po raz pierwszy puścił ci próbne wersje piosenek przeznaczonych na album "Exciter". Jak zareagowałeś?

DAVE: Pamiętam, że zanim jeszcze poleciałem do Londynu, Martin puścił mi trzy kawałki przez telefon: "Dream On", "Dead Of Night" i bodajże "Shine". Tak, na pewno "Shine"! I właśnie ten utwór wydał mi się czymś szczególnie ekscytującym. Pomyślałem wtedy: "To coś, z czym naprawdę mogę zrobić coś fajnego, do czego mogę dodać coś od siebie". Dzięki "Shine" praca nad materiałem Depeche Mode znowu objawiła mi się jako coś fascynującego. A nie bez znaczenia był fakt, że i Martin mówił o swoich nowych kompozycjach z ekscytacją. Kiedy pytał, co o nich sądzę, w jego głosie czułem podniecenie. To dawało gwarancję, że praca nad płytą będzie czymś interesującym. Najważniejsze dla mnie było jednak to, czy utwory, które powstały, dawały szansę dodania czegoś od siebie. Uznałem, że tak. Dlatego zdecydowałem się wziąć w tym udział. Gdybym stwierdził, że nowa muzyka Martina nie jest dla mnie wyzwaniem i gdyby Martin nie zgodził się na zaproszenie do współpracy kogoś nowego, nie poleciałbym do Londynu. Po co? Tylko po to, by dać głos w kolejnych nagraniach Depeche Mode? To, co usłyszałem, było jednak na tyle ciekawe, że zgodziłem się zaśpiewać na tej płycie. A gdy w studiu pojawił się Mark Bell, nie ulegało wątpliwości, że dzięki jego wkładowi muzyka Depeche Mode zyska zupełnie nowy wymiar, co uczyniło sesję jeszcze bardziej ekscytującą. Mark jest we wszystkim, co robi, tak twórczy, że nawet obserwowanie go podczas pracy jest doświadczeniem niezwykle inspirującym. Dzięki temu przystąpiłem do nagrań pełen chęci eksperymentowania. Mark szybko to dostrzegł i na każdym kroku ośmielał mnie, bym starał się dać podczas tej sesji jak najwięcej z siebie. Zaproponował też, bym brał udział we wszystkich fazach pracy nad utworem - nagrywał partie wokalne do kolejnych wersji, a nie tylko dodawał głos na samym końcu, kiedy niewiele już można zmienić. Czasem śpiewałem do podkładów, które stanowiły dopiero zalążek kompozycji - na tym etapie wokalista ma jeszcze całkowitą swobodę eksperymentowania, może próbować różnych rzeczy. Dzięki temu mogłem nadać kompozycji zupełnie inny nastrój niż ten, który sugerowało demo Martina. Kilkakrotnie tak właśnie było. Nagrywałem partię wokalną na płytę i dawałem ją Markowi, który łączył ją z podkładem, sprawdzał, jak to się przegryza, ewentualnie proponował jakieś zmiany. To było naprawdę fajne doświadczenie.

TYLKO ROCK: Powiedziałeś niedawno, że te nowe piosenki Depeche Mode są bliższe twojemu sercu niż wszystkie inne z przeszłości. Co o tym zdecydowało?

DAVE: To nie o piosenki chodzi. Powiedziałbym raczej, że ja sam jestem dziś bliższy mojemu sercu, że jestem bardziej sobą niż kiedykolwiek. I naprawdę dobrze mi z tym.

TYLKO ROCK: Skąd to uczucie?

DAVE: Czy ja wiem? Po latach szamotaniny, zmagań z samym sobą, ucieczki w narkotyki, odnalazłem spokój ducha. Pogodziłem się z samym sobą. Nabrałem pewności siebie. Zyskałem przekonanie, że mam wiele do zaoferowania światu.

TYLKO ROCK: Powiedz w takim razie, które piosenki na "Exciter" są ci bliższe niż inne.

DAVE: "When The Body Speaks" i "Goodnight Lovers".

TYLKO ROCK: Dlaczego właśnie te?

DAVE: Po prostu je czuję. Emocje, które są w ich melodiach, przemawiają do mnie. Znaczą coś dla mnie. Nie do końca wiem, co to jest, ale czuję się z nimi związany.

TYLKO ROCK: Teksty wszystkich utworów Depeche Mode pisał Martin, ale to ty je śpiewasz. Takie piosenki, jak właśnie "When The Body Speaks", ale też "The Sweetest Condition" czy "The Dead Of Night" wydają się wyznaniami człowieka, który stał się niewolnikiem własnego pożądania. Jak wiele z ciebie jest w tych utworach?

DAVE: W tekstach?

TYLKO ROCK: Tak.

DAVE: Wiesz, ja niekoniecznie inspiruję się tym, co mówią słowa piosenki, a raczej poddaję się emocjom, które są w samej muzyce, w melodii. Przestałem dociekać, o czym mówi tekst i jak go zinterpretować. Przestałem za wszelką cenę starać się wyrazić to, co napisał Martin. Poddaję się nastrojowi muzyki i śpiewam. Dzięki temu jestem bardziej naturalny. A piosenki, które wymieniłem, "When The Body Speaks" i "Goodnight Lovers", są najlepszym na to dowodem.

TYLKO ROCK: Andy Fletcher jest tak bardzo zadowolony z płyty "Exciter", że nazwał ją nowym początkiem...

DAVE: I we mnie rozwinęło się podczas tej sesji coś... Coś i n n e g o. Chodzi mi o stan umysłu. Wyciszenie, uspokojenie. Stan łaski, jakiego nigdy wcześniej nie zaznałem. Zamiast myśli o przyszłości skupienie się na chwili. Przeżywanie każdego momentu tak intensywne, że umożliwiające danie z siebie tego, co rzeczywiście najlepsze...

TYLKO ROCK: Czy coś zaskoczyło cię podczas tej sesji?

DAVE: Nie, tego bym nie powiedział. Chociaż właściwie... Największym zaskoczeniem byłem ja sam. Czymś zaskakującym było to, jak wiele mogę zrobić ze swoim głosem, jeśli tylko przestanę się wysilać.

TYLKO ROCK: Jak myślisz, w jakim stopniu muzyka Depeche Mode zmieniła się na przestrzeni lat?

DAVE: Nie zmieniła się aż tak bardzo. Nie zmieniły się specjalnie metody naszej pracy. W moim przypadku najbardziej zmieniło się to, że dziś odczuwam dużo większą niż dawniej potrzebę stymulacji przez innych muzyków. Dużą frajdę sprawia mi zwłaszcza współpraca z ludŸmi z zewnątrz, z nieznajomymi. Ale tylko czasami zapraszamy do studia kogoś ze składu Depeche Mode. Co prawda gdy decydujemy się na zremiksowanie tego czy innego nagrania, zazwyczaj powierzamy to zadanie osobom, których zupełnie nie znamy. Dajemy im taśmę i mówimy: "Pokażcie, co potraficie". Ale na sesje Depeche Mode obcy zwykle nie mają wstępu. Próba ściągnięcia do studia kogoś z zewnątrz ciągle natrafia na opór. Ale właśnie podczas pracy nad "Exciter" Martin i ja w większym stopniu niż kiedykolwiek uświadomiliśmy sobie, że zamiast kisić się we własnym gronie lepiej zaprosić kogoś, kto może wzbogacić naszą muzykę, dodać do niej coś świeżego. Chociaż w dalszym ciągu to Martin jest twórcą całej muzyki, ktoś z boku - dotyczy to także mnie - może tchnąć w nią energię, która sprawi, że powstanie coś zupełnie innego.

TYLKO ROCK: Z tego, co wiem, to z twojej inicjatywy muzyka Depeche Mode uległa na przestrzeni lat wzbogaceniu o brzmienia takich instrumentów, jak gitara czy perkusja.

DAVE: Rzeczywiście, naciskałem na to bardziej niż reszta. Uważam, że gdybym nie walczył do upadłego o takie rzeczy, jak dodanie brzmień gitary czy bębnów, nawiązanie współpracy z ludŸmi spoza zespołu czy zwrócenie się ku rytmom, jakich wcześniej nie stosowaliśmy, nadal robilibyśmy muzykę programowaną i praca w studiu stałaby się czymś bezgranicznie nudnym. Nasze nagrania byłyby tak perfekcyjne, że można by zwymiotować. Życie nie jest perfekcyjne. Gdy śpiewam, chcę, by mój głos wyrażał także niedoskonałość mojej osoby, mojego istnienia. Oczywiście robię wszystko, by wyśpiewać nuty jak najlepiej, jak najczyściej, ale bez przesady, by nagranie nie było zbyt wysterylizowane, zbyt dopieszczone. Muzyka w dzisiejszych czasach naprawdę potrzebuje odrobiny niedoskonałości. A muzyki elektronicznej dotyczy to w szczególności. Większość muzyki elektronicznej, jaka powstaje dziś, jest pozbawiona pierwiastka ludzkiego. To muzyka mechaniczna, tworzona przez maszyny. Nie ma w niej elementu walki, który pojawia się zawsze tam, gdzie dochodzi do zmagań ludzkiego ciała z instrumentem. Moje szczęście polega na tym, że moim instrumentem jest głos. I słuchacz czuje wysiłek, jaki muszę pokonać, aby wydobyć go z siebie, wyrwać z głębi trzewi. Nie wiem, może Martin czuje to samo, gdy udaje mu się uzyskać jakieś interesujące brzmienia elektroniczne. Nie mnie to osądzać. Dla mnie w każdym razie w muzyce opartej wyłącznie na dŸwiękach elektronicznych tego elementu walki nie ma. Czasem zdarza się, że i brzmienia elektroniczne tworzą fajny klimat. Nie potrzeba do tego gitary czy perkusji. Ale kiedy wszystko od początku jest elektroniczne, kiedy wszystko gra jak w zegarku, kiedy wszystko gra jak w zegarku, kiedy wszystko jest perfekcyjne, nawet mój głos - taka muzyka zupełnie mnie nie bierze.

TYLKO ROCK: Która płyta Depeche Mode z przeszłości jest ci dziś najbliższa?

DAVE: "Songs Of Faith And Devotion".

TYLKO ROCK: Dlaczego właśnie ta?

DAVE: Bo podczas pracy nad nią, a konkretnie nad utworem "Condemnation", po raz pierwszy zdałem sobie sprawę z mocy mojego głosu, z tego, jak wiele mogę z nim zrobić. I nie chodzi mi o sam sposób śpiewania, a o emocje, uczucia skumulowane gdzieś w człowieku i domagające się, by je wydobyto na zewnątrz. Właśnie w "Condemnation" mi się to udało. Utwór ten pozwolił mi wyrazić całą rozpacz, jaką wówczas odczuwałem, pokazać udrękę istnienia. A mój sukces polegał na tym, że ów męczennik, który objawił się światu w "Condemnation", okazał się o wiele bardziej wyrazistą osobowością niż ja sam.

TYLKO ROCK: A którą płytę grupy uważasz za najgorszą?

DAVE: Którąś z pierwszego okresu działalności. Wszystkie albumy od "Black Celebration" są mi bliskie jako świadectwa przemian i rozwoju grupy. Najgorsze nasze dzieło to prawdopodobnie "A Broken Frame". W każdym razie najmniej spójne. Słuchając go ma się wrażenie, że zupełnie wówczas nie wiedzieliśmy, o co nam chodzi. Nic nie wiąże tych utworów w całość, nie ma w nich wspólnej myśli muzycznej.

TYLKO ROCK: Depeche Mode to ty, Martin Gore i Andy Fletcher. Tworzycie zespół od wielu lat. Jak bliscy sobie jesteście?

DAVE: Nie jesteśmy sobie bardzo bliscy. Zresztą ja z nikim nie jestem naprawdę blisko. I w porządku. W ostatnim czasie pogodziłem się z tym. Nie jestem człowiekiem samotnym, nie czuję się samotny. Owszem, brak mi rodziny, tęsknię za moimi dziećmi. Ale jeśli chodzi o przesiadywanie z kumplami w pubie przy kuflu piwa, to jest to najbardziej nudne zajęcie, jakie mogę sobie wyobrazić. Martin i Fletch uwielbiają tak właśnie spędzać czas. Œwietnie się wtedy bawią. Mnie to już nie bawi. Zresztą nigdy mnie nie bawiło.

TYLKO ROCK: Co cię w takim razie bawi?

DAVE: Robienie rzeczy, których nigdy wcześniej nie robiłem. Wystawianie się na próby. Wystawianie swojego ciała na próby. Eksperymentowanie z czymś nowym. To zbyt łatwe, a w moim przypadku także niebezpieczne robić coś, co robiłem wielokrotnie (to zapewne aluzja do narkotycznej przeszłości Dave'a - przyp. WW). A poza tym bawić się na rozkaz - pójść do pubu i upić się, bo większość twierdzi, że na tym właśnie polega świetna zabawa - to nie dla mnie.

TYLKO ROCK: Czy zawsze byliście sobie obcy? Czy może w początkach działalności Depeche Mode łączyła was jednak przyjaŸń?

DAVE: Przez pierwsze pięć lat byliśmy sobie dość bliscy. Kiedy ciągle jeszcze musieliśmy walczyć o to, by zechciano nas wysłuchać, kiedy musieliśmy udowodnić światu, na co nas stać. Ale to minęło. Dziś nie mam już uczucia, że muszę komukolwiek coś udowodnić. Jak już mówiłem, żyję dziś w harmonii z samym sobą. I jest mi z tym dobrze. No a poza tym wszystkie te wielkie sukcesy, jakie odnieśliśmy w przeszłości, dały mi poczucie całkowitej wolności - robię dziś tylko to, na co naprawdę mam ochotę. A wracając do pytania o to, jak bliscy sobie jesteśmy - nadal chcę pracować z Martinem. I wierzę, że nadal będziemy kontynuować tę naszą wspólną przygodę, zapraszając do współpracy coraz to nowych ludzi. Nadal myślę o przyszłości Depeche Mode i o muzyce, którą możemy jeszcze razem stworzyć, z ekscytacją, bo po pierwsze w moim odczuciu jestem wraz z Martinem - w sensie muzycznym - opoką tego zespołu, a po drugie uważam, że zarówno jego, jak i mnie, stać jeszcze na bardzo wiele. Na pewno jednak rzucę to, jeśli okaże się, że zespół zacznie się powtarzać, bo to, co robił w przeszłości, zapewniło mu sukces. Nie znaczy to, że uważam, iż za każdym razem trzeba się za wszelką cenę zmieniać, proponować coś zupełnie nowego. Wcale nie. Chętnie na przykład będę znowu nagrywał z Markiem Bellem, sam, z Depeche Mode czy w jakiejkolwiek innej konfiguracji, bo odpowiada mi klimat współpracy z nim, bo jego pomysły muzyczne uważam za bardzo interesujące. Na pewno jednak nigdy nie zrobię czegoś, na co nie będę miał ochoty. Zdaję sobie sprawę, że powinienem dziękować losowi za to, że mogę przyjąć taką postawę. Sukces Depeche Mode zapewnia bowiem dość uprzywilejowaną pozycję. Ale mogę zapewnić, że nie spocznę na laurach i nie będę jedynie odcinał kuponów od pozycji, jaką zapewniła mi rola wokalisty Depeche Mode. Odnieśliśmy co prawda taki sukces, że moglibyśmy nie robić już nic więcej. Ale ja wolę myśleć o sukcesie w innych kategoriach - cieszyć się tym, że dał nam wolność tworzenia muzyki, jaka jest nam naprawdę bliska. I mam nadzieję, że nie przestaniemy traktować wspólnej twórczości jako wyzwania i nie przestaniemy się doskonalić jako muzycy. Martin bez wątpienia tworząc dla Depeche Mode cały czas się rozwija. W tym sensie jest ciągle moim nauczycielem.

TYLKO ROCK: Wspomniałeś o sukcesie, jaki odniosłeś z Depeche Mode. Czy sukces objawił ci się kiedykolwiek jako siła destrukcyjna?

DAVE: Ego to potężna siła. Czy wiesz, jak rozwijają te trzy literki? "Edging God Out" (nie podejmuję się zgrabnie tego przetłumaczyć, chodzi w każdym razie o wyniesienie się ponad Boga - przyp. WW). W przeszłości nie zabrakło osób, które postarały się, bym uwierzył w prawdziwość tych słów. Bym odniósł je do siebie. Bym ujrzał w sobie kogoś wszechmocnego. A przecież żaden człowiek nie jest kimś wszechmocnym...

TYLKO ROCK: Naprawdę ujrzałeś w sobie kogoś stojącego ponad Bogiem?

DAVE: O tak. I pokusa ujrzenia w sobie kogoś wszechmocnego ciągle powraca. Walczę z nią każdego dnia, gdy patrzę rano w lustro. A zwłaszcza gdy wychodzę na scenę i śpiewam dla dwudziestu tysięcy uszczęśliwionych ludzi. Możesz uwierzyć, że to niesamowite uczucie. Czasem muszę sobie powtarzać, że jedynie bawię ten tłum.

TYLKO ROCK: Do tej pory tylko raz graliście w Polsce, w 1985 roku na warszawskim Torwarze. Czy pamiętasz ten koncert?

DAVE: Pamiętam go doskonale. Nie ulegało wątpliwości, że ludzie po latach kontaktu jedynie z muzyką bardzo czekali na ten występ. Miało się wrażenie, że dla wielu z nich to niemal święto. We wrześniu znowu wybieramy się do Warszawy. Mam nadzieję, że w Polsce są jeszcze ludzie, którzy słuchają naszej muzyki i przyjdą na spotkanie z Depeche Mode.

TYLKO ROCK: To nie ulega wątpliwości. Czy chciałbyś na zakończenie naszej rozmowy powiedzieć kilka słów wprost do nich?

DAVE: Mam nadzieję, że nasza nowa płyta "Exciter" da wam tyle radości, ile mi sprawiła praca nad nią. Obiecuję też, że podczas najbliższej trasy na pewno nie ominiemy Polski i zagramy nie tylko piosenki z tego albumu, ale też mnóstwo starszych utworów. Do zobaczenia w Warszawie.

© BEYOND words 2003 - 2005