(2001) Z Basildon Do Raju

Magazyn Gazety Wyborczej - 31.05.2001

"Basildon to takie miejsce, gdzie jeśli o czymś marzysz, to o ucieczce. I to tak szybko, jak się da." Z Martinem Gore'em (liderem) i Davidem Gahanem (wokalistą) z grupy Depeche Mode rozmawia Wojciech Orliński

TAM NIE BYŁO NIC DO ROBOTY - Rozmowa z Martinem Gore'm

Wojciech Orliński: Prawie każdy większy tekst o Depeche Mode zaczyna się od informacji, że pochodzicie z miejscowości zwanej Basildon i trzeba zrozumieć Basildon, żeby zrozumieć Depeche Mode.

Martin Gore: Basildon... (długi i sardoniczny śmiech). Bez wchodzenia w głębszą teorię, Basildon to takie miejsce, gdzie jeśli o czymś marzysz, to o ucieczce. I to tak szybko, jak się da. To spore miasteczko, zbudowane w latach sześćdziesiątych od zera. Miało rozładować przeludnienie Londynu. Jednego roku nie było tam dosłownie nic, tylko świeżo osuszone bagna, a już rok później stało tam miasto dla tysięcy ludzi.

Wszystko z betonu?

- Oczywiście. W latach siedemdziesiątych, kiedy byłem nastolatkiem, nie było tam nawet jednej restauracji. Muszę niestety od czasu do czasu jechać do Basildon, bo tam nadal mieszka moja rodzina. Prawie nic się nie zmieniło. Owszem, przybyło kilka restauracji, ale to fast-foody. W dalszym ciągu młody człowiek nie ma tam absolutnie nic do roboty. Nic poza piciem. To jedyny rodzaj kultury w Basildon.

Stąd wasza piosenka "Is There Something To Do" (Czy tam jest coś do roboty)?

- Tak, tylko że jeśli idzie o Basildon, odpowiedź jest zdecydowanie przecząca: "no, there is absolutely nothing to do". Ci, którzy potrafili zdobyć się na coś więcej niż tylko picie, marzyli o ucieczce. Tak było też w mojej szkole - dosyć nędznej szkole publicznej z Basildon. Uczyło się tam całe przyszłe "Depeche Mode" i "Yazoo".

Ale pan nie był typem "gangstera z blokowiska", tylko raczej pracowitego młodego człowieka, ćwiczącego na syntezatorze po pracy w lokalnym oddziale banku.

- Nigdy nie byłem punkowcem czy typowym buntownikiem. Wiedziałem jedno: chcę być zawodowym muzykiem. Ale mieszkałem w Basildon. Po trzech miesiącach na zasiłku rzeczywiście zgodziłem się przyjąć pracę w banku, którą załatwiła mi mama - znała kogoś z kierownictwa. Ale cały czas przede wszystkim chciałem uciec z tego miejsca.

Stąd pańska przemiana z lat 80., kiedy wyjechał pan do Berlina i zaczął nosić fetyszystyczny strój ze skóry i łańcuchów?

- W Berlinie odkryłem, co to jest wolność. Poczułem, że nareszcie na dobre oderwałem się od Basildon. Chciałem z tego korzystać na wszystkie możliwe sposoby. Miałem wtedy w Berlinie dziewczynę i razem z nią poznawałem podziemne rozrywki tego miasta. Wydaje mi się jednak, że dziennikarze niepotrzebnie wyolbrzymiają wpływ mojego pobytu w Berlinie na muzykę Depeche Mode. Nagraliśmy w tym okresie trzy płyty i nie sądzę, żeby brzmiały one inaczej, gdybyśmy je nagrali na przykład w Kalifornii, gdzie mieszkam teraz.

Wydaje mi się, że piosenka taka jak "Master And Servant" (pan i sługa), w której miłość i polityka porównane są do sadomasochistycznego seansu dominacji i upokorzenia, w latach 80. mogła powstać tylko w Berlinie.

- No widzi pan - dziennikarze uwielbiają tworzyć takie teorie. A co pan powie na to, że skomponowałem ją jeszcze przed przenosinami?

Poddaję się. Bardzo lubię wasze piosenki z tego okresu, udawało się wam bowiem wtedy zawierać bardzo ciekawe, filozoficzne metafory w prostych tekstach melodyjnych utworów. Myślę o "Personal Jesus", "Black Celebration" czy właśnie "Master And Servant". Brak mi takich utworów na najnowszej płycie. Czy zmęczyła pana ta tematyka?

- Ja wszystko robię w sposób naturalny. Nigdy nie komponuję piosenki w taki sposób - a teraz wymyślę skomplikowaną metaforę czegoś tam. Siadam przy fortepianie, gram kilka akordów na gitarze, coś sobie nucę - i w ten sposób wyzwalam to, co mam w sercu.

Czyli że w tej chwili nie ma pan w sercu "Personal Jesus"?

- Piosenki z tej płyty rzeczywiście traktują o miłości, ale to nie są typowe popowe miłosne przeboje. Jest w nich coś troszkę głębszego, tak przynajmniej chciałbym myśleć. W miłości najbardziej fascynuje mnie to, że jej natura jest kompulsywna, nie kontroluje się jej, miłość często zmusza do robienia rzeczy, których się wcale nie chce robić.

Tak jak na płycie "Ultra", na której porównuje pan kochanka do "pionka na odwiecznej szachownicy, który nigdy nie wie, gdzie go poprowadzi następny ruch"?

- Tak, właśnie tak. Na "Exciterze" dalej rozwijam ten temat - temat poszukiwania "drugiej połowy", której istnienia człowiek zawsze jest pewny, nawet jeśli nie wie, z której strony szukać. Ale nie wszystkie piosenki są o tym. "Dead Of Night" z pewnością nie są typową piosenką o miłości. To jest piosenka o nocy, w której zamieniamy się w upiory - kiedy wychodzimy się zabawić. Pisałem ją zainspirowany "Nightclubbing" Iggy Popa, w pewnym sensie można powiedzieć, że to jest moja własna interpretacja tego samego tematu.

Na płycie jest więcej takich hołdów - niektóre tytuły brzmią dziwnie znajomo...

- Pewnie myśli pan o "I Feel Loved"? Ja po prostu zawsze zazdrościłem Donnie Summer, że miała przebój pod takim tytułem. Słyszałem go w radiu i nagle dopadł mnie szalony pomysł - z gatunku tych, które człowiek po prostu musi natychmiast zrealizować - żeby samemu napisać piosenkę pod tym samym tytułem.

A skąd się wzięło dziwne, elektronicze brzmienie "Excitera"? Na swojej poprzedniej płycie "Ultra" robiliście zwrot w stronę akurycznych brzmień i klasycznych instrumentów. Czy to znaczy, że nie podobał się wam eksperyment brzmieniowy z "Ultry"?

- Jesteśmy muzykami, a nie dziennikarzami. Nie analizujemy naszej sztuki w taki sposób jak pan. Dla mnie to jest raczej pytanie o to, w jaką stronę dana piosenka chce mnie zaprowadzić. W tym przypadku zaczęło się od tego, że napisałem kilka pierwszych utworów na ten album i nagle poczułem, że wymagają one elektronicznego brzmienia. To zasugerowało nam, że powinniśmy szukać producenta, który pomoże nam pójść w tę stronę. Padło nazwisko Marka Bella, producenta Björk i od tej chwili wszystkie elementy łamigłówki zaczęły do siebie pasować.

Brzmienie "Excitera" jest nie tylko elektroniczne, ale - powiedziałbym - trochę staroświeckie, przypomina elektronikę lat 80. czy 70. Zgodzi się pan z tym?

- Raczej nie. Owszem, inspiracje do naszej muzyki czerpiemy dosłownie z wszystkich stron, nie tylko z najnowszych płyt. Nie tylko zresztą z muzyki elektronicznej. Nawet jeśli na "Exciterze" jest więcej syntezatorów niż na poprzednich płytach, to jednak wciąż jeszcze dużo jest tu innych instrumentów, w każdej piosence jest na przykład gitara, w niektórych są instrumenty smyczkowe...

Prawdziwe czy elektroniczne?

- Najprawdziwsze. Na perkusji też gra człowiek, nie automat.

W latach 80. wręcz z dumą podkreślaliście, że nie ma u Was żywej perkusji.

- Z tym jest zabawna historia. Nagrywaliśmy "Excitera" w studiu w Santa Barbara w Kalifornii. Perkusista, który ostatecznie z nami zagrał, przyszedł do studia w zupełnie innej sprawie, ale przypadkowo został przedstawiony naszemu menedżerowi. Ten zażartował, że skoro jesteś perkusistą, może zajrzysz do sali obok - tam muzycy Depeche Mode właśnie programują rytmy do swojej piosenki, może trochę pomożesz. On potraktował ten żart serio i przyszedł do nas. Prawdę mówiąc, w pierwszej chwili chcieliśmy go wyrzucić - przecież nie wiedzieliśmy nawet, kto to jest, każdy może wejść z ulic i powiedzieć, że jest perkusistą. Zapisaliśmy jego telefon, nazwisko i spławiliśmy, obiecując, że zadzwonimy do niego, oczywiście bez takiej intencji. Wieczorem jednak sprawdziliśmy w Internecie, że to Airto Moreira, wirtuoz perkusji jazzowej, grał z Milesem Davisem, Weather Report i Stanem Getzem. W latach siedemdziesiątych uważano go za najlepszego perkusistę świata. Zadzwoniliśmy do niego oczywiście natychmiast.

Czyli że gdyby nie było Internetu, na perkusji grałby u was automat?

- Dokładnie! Największy wpływ Moreira ma na utwór "I Feel Loved", który będzie drugim singlem promującym płytę [pierwszym jest "Dream On" - przyp. W.O.].

Wasze single słyną z atrakcyjnej strony B, często wartej zakupu dla siebie samej. Czy single "exciterowe" też będą mieć jakieś takie ciekawostki?

- Planujemy umieszczenie na jednym z nich naszej wersji utworu "Dirt" grupy The Stooges. To powinno być atrakcją, bo my bardzo rzadko nagrywamy "covery" [czyli utwory innych wykonawców - przyp. W.O.], zawsze na strony B naszych singli. Piosenkę już zdążyliśmy nagrać, ale jeszcze nie zdecydowaliśmy się, na jakim singlu się znajdzie. To jest ciekawy utwór - Stooges grali przecież bardzo ostrego, gitarowego rocka, a my to wszystko przerobiliśmy na syntezatory. Wracając jeszcze do tej historii z Moreirą - jest bardzo typowa dla mojego obecnego życia. Mieszkamy teraz w Santa Barbara, w Kalifornii - na antypodach Basildon. Czuję się codziennie tak, jakbym był na wakacjach. Moja rodzina przyjechała do mnie teraz na Gwiazdkę i powiedzieli, że teraz dopiero rozumieją, dlaczego się przeprowadziłem - Kalifornia to raj.

A czy czasem odwiedza pan Berlin i tamtejszą Love Parade?

- Berlin tylko raz, z trasą koncertową. Love Parade nigdy. Dlaczego pan pyta?

Współczesna muzyka taneczna strasznie dużo zawdzięcza wczesnemu Depeche Mode. Jestem ciekaw, czy często słuchając dzisiejszych przebojów, ma pan reakcje typu "hej! przecież my to wymyśliliśmy kilkanaście lat temu!".

- Owszem, mam takie uczucie dość często. W pierwszej połowie lat osiemdziesiątych w Londynie była undergroundowa scena elektroniczna, która nas zaakceptowała, natomiast w każdym - dosłownie każdym - wywiadzie dla prasy musieliśmy się usprawiedliwiać: dlaczego nie używamy gitar, dlaczego nie używamy żywej perkusji, dlaczego w ogóle gramy tak, jak gramy. Przyjemnie jest teraz patrzeć na to, jak cały świat muzyczny doszedł, mniej lub bardziej okrężną drogą, do naszych wniosków sprzed lat. Jak pan sam zauważył, my nie ograniczamy się tylko do elektroniki, często korzystamy z akustycznych instrumentów. Jednak syntezatory są jak magia, pozwalają na emocjonalny przekaz niemożliwy do osiągnięcia w inny sposób. Nie ma sensu się tego bać, tak jak wielu muzyków bało się w latach osiemdziesiątych - trzeba po prostu rozsądnie z tego korzystać.

I ostatnie pytanie: Dave Gahan wykonuje pana piosenki z takim zaangażowaniem, że wielu ludzi uważa go wręcz za ich kompozytora. Jak wygląda wasza współpraca? Czy wyjaśnia mu pan przedtem, o co chodzi w tekście i jak go interpretować?

- Och, nie lubię tego pytania, bo odpowiedź na nie jest strasznie banalna - nie, nie mówię mu absolutnie nic. Dostaje tekst w maszynopisie. Żadnych interpretacji, żadnych sugestii. On też nigdy o nic nie pyta. Jego wykonanie zawsze jest dla mnie niespodzianką. Na szczęście, najczęściej przyjemną.

KIEDYŚ CHCIAŁEM PO PROSTU ZNIKNĄĆ - wywiad z Davidem Gahanem

Pytałem przed chwilą Martina Gore'a o sposób waszej współpracy - powiedział mi, że pańska interpretacja jego tekstów jest dla niego zawsze niespodzianką.

David Gahan: To prawda. W naszej współpracy jest coś zagadkowego dla nas obu, coś czego obaj nie rozumiemy do końca. Martin raz mi powiedział pewnej pijanej nocy w jakimś odległym kraju - myślę, że to było Chile - "dostaję swoje piosenki od Boga, i On chce, żebyś ty je śpiewał". Oczywiście, na trzeźwo się wszystkiego wyparł i do dziś twierdzi, że niczego takiego nie mógł powiedzieć, ale ja wiem swoje. Zresztą wydaje mi się, że to dobrze wyjaśnia tę sytuację, niekoniecznie trzeba do tego wierzyć w Boga. Sztuka przychodzi gdzieś, z jakiegoś zagadkowego miejsca, trzeba się wyciszyć i być otwartym na jej nadejście, żeby nadeszła. Myślę, że to właśnie Martin miał na myśli.

Najdziwniejsze jest to, że wasz zespół bardzo się zmienił. Jak wam się udaje jednocześnie ewoluować w tym samym kierunku?

- Myślę, że to jest poza naszym zrozumieniem. Mówię poważnie. W każdej sztuce chodzi o to, żeby uwolnić coś, co jest ukryte wewnątrz ciebie - to samo jest na przykład w malarstwie. Współpraca w zespole jest trudna - po każdej trasie koncertowej zespół się właściwie rozpada. Niedobrze nam się robi nawzajem na myśl o sobie samych. Na szczęście mamy tutaj pewną swobodę - nic nie musimy robić, możemy odczekać trochę czasu, naładować się psychicznie i znów działać razem.

I "Exciter" pozwala panu uwolnić coś z własnego wnętrza?

- Oczywiście. Dużo ostatnio myślę o miłości, niedawno przyszła na świat moja maleńka córeczka i zacząłem się od niej uczyć - jak być ojcem. To jest niezwykłe, bo wielu rzeczy tutaj trzeba się uczyć zupełnie od początku. Myślę, że w miłości najciekawsza jest właśnie nauka. Uczę się od swojej żony, jak być mężem, uczę się od swoich dzieci, jak być ojcem, i to jest fantastyczne.

Kiedy przechodził pan okres uzależnienia od alkoholu i narkotyków, Martin napisał dla pana piosenkę "Only When I Lose Myself" z refrenem "Tylko jeśli się kompletnie zagubię, mogę się odnaleźć". Czy to pomogło?

- Tak, to było właśnie o tym. O tym, że zagubienie w kompletnej ciemności może pomóc odnaleźć prawdziwe światło - jeśli masz szczęście i jeśli otworzysz oczy. Ja to przeszedłem. To był trudny okres, chciałem po prostu zniknąć. Nie umrzeć, tylko właśnie zniknąć. Dręczyło mnie wtedy coś, co czuję właściwie od dzieciństwa - że jest mi niewygodnie we własnej skórze, jakby nie była właściwego rozmiaru i gdzieś mnie uwierała. Chciałem przestać to czuć. Na szczęście wyszedłem z tego - wystarczyło chcieć. Nie zgubiłem siebie do końca, tylko jakąś część, i jednocześnie coś znalazłem.

© BEYOND words 2003 - 2005