Depeche Mode - historia niejednej młodosci.
|
Pewnej nieprzespanej nocy postanowiłam o tym napisać. Po tym jak przeczytałam
wiele wspaniałych ,czasem nawet chwytających za serce opowieści młodych
ludzi - fanów o swoich przeżyciach z muzyką DM, jestem naprawdę pełna
podziwu dla nich wszystkich. Pomyślałam sobie ,że moje zaangażowanie
w całe to wielkie zamieszanie może nie było aż tak wielkie - nie chodziłam
w skórze , nie farbowałam głowy na czarno, nie szalałam na zlotach,
nie wypisywałam na murach "DM never die", słuchałam po prostu
muzyki - całą sobą. Jednak gdy sięgnę pamięcią wstecz, mogę z pełnym
przekonaniem powiedzieć Wam, że ten zespół od początku do końca, cały
czas odbijał się na moim życiu - czy tego chciałam czy nie.
Był rok 1984. Byłam 12 letnią gówniarą. Słuchałam różnej muzyki, zawsze
kochałam muzykę. Siedziałam po nocach ze szpulakiem i nagrywałam z
radiowej 3, chodziłam na lekcje gitary, nawet byłam swego czasu zaangażowana
w szkolny chór. Wyjeżdżałyśmy co roku na taki przegląd chórów a'capella.
Raz na takim wyjeździe nocowałyśmy w jakiejś szkole na wsi. Było z
nami 2 chłopaczków ze starszej klasy - rzekomo do pilnowania nas (
! ) . Własnie oni mieli ze sobą jakiś magneciak i puszczali w kółko
"People are people" na zmianę z "Master and servent"
. Facetka z chóru ich goniła a oni i tak przy tym szaleli - ja wtedy
słyszałam ich pierwszy raz. Pamiętam, że pomyślałam sobie wtedy: "jakaś
zupełnie, zupełnie inna muzyka, dziwna, dudniąca, niespokojna, ale
na swój sposób fascynująca. Jednak uciekłam wtedy od niej, gdyż za
bardzo mnie przeraziła. Była tak bardzo odmienna od tego co wtedy
słuchałam - słodkie, tkliwe melodyjki łatwo wpadające w ucho.
Przyjaźniłam się wtedy z Aśką. To była szalona przyjaźń, która jednakże
nie przetrwała próby czasu. Jak sobie wspomnę, Aska - 2 lata starsza
ode mnie - czuła się jak moja starsza siostra i ochoczo wprowadzała
mnie w dorosły ( ! ) świat. Kiedy się spotykałyśmy miała zawsze niestworzone
pomysły na spędzenie wolnego czasu. Razu pewnego posadziła mnie w
wygodnym fotelu w swoim pokoju i tajemniczym głosem powiedziała :"Nic
nie gadaj, tylko siedź i słuchaj" i puściła mi, wtedy nie wiedziałam
co, ale było to "And then...".
Czułam, że cos mnie kręci w środku. Potem słuchałyśmy następnych nagrań
na "Everything Counts" kończąc. Było nam tak cudownie smutno,
aż płakałyśmy. Nie wiem dlaczego, skąd to się wzięło. Różne potem
słyszałam opinie o tej płycie , dla mnie jednak "Pipeline"
to klasyka. Zaczęłam się coraz bardziej nimi interesować. "Some
Great Rewards" była pierwszą płytą, którą kupiłam na kasecie
magnetofonowej - do dzisiaj jest dla mnie jedną z najpiękniejszych
w historii zespołu. W międzyczasie dostałam od taty swój pierwszy
całkiem porządny radiomagnetofon. Wtedy nie było czegoś takiego jak
płyty CD. Co sobotę spotykałyśmy się z Aśką i słuchałyśmy Radiowej
Listy Przebojów na 3 .To była wtedy najlepsza ( chyba jedyna ) lista
w radiu. Dowiedziałam się, że będą prezentować wszystkie płyty DM
z tłumaczeniami tekstów. Oczywiście wszystko nagrywałam - potem udając,
że odrabiam lekcje , ze słuchawkami na uszach wgłębiałam się w słowa
i muzykę , popadając w swego rodzaju odrętwienie, porażona jak jakąś
zarazą, z głęboką wdzięcznością w sercu, że słowa Martina -"
poezja XX wieku" - tak bardzo odzwierciedlały prawdę o tamtejszym
życiu. Pamiętam, że przy "Blasphemous Rumous" chciałam umrzeć
( chyba wszystkie nastolatki mają czasem takie durne myśli ) , piłujące
zgrzyty cywilizacji dobijały nasze umysły , przeszywały nasze zbolałe
serca, bezlitośnie zabijały w nas niewinność i wiarę w ten pogmatwany
świat, "...w konsekwencji miałem potrzebę bycia nieszczęśliwym...".
Tak dorastałam aż po liceum, gdzie fala Depeszomanii ogarniała coraz
większe rzesze fanów .Po drodze było "Black Celebration"
i "Music..." i wszystko nabrało tempa, jak te obie płyty.
Na imprezach fani wpadali w istny trans ( tak jak dzisiaj wielbiciele
techno ) . Kwestia pożądania, które trzymało nas razem , czy śmierć
na przedniej szybie ? Nikt nie wiedział jak to się skończy . Grunt,
że przeżywałam ten czas z innymi w istnej ekstazie , a DM stało się
dla mnie czymś więcej niż tylko zespołem. Tak zresztą jest do dzisiaj
. Pisałam wówczas dużo wierszy, chociaż nigdy nie potrafiłam tak oddać
swoich uczuć jak Martin. Jego poezja jest nie do podrobienia w swojej
dwuznaczności ( a może trójznaczności ?)
Swoją fascynację dzieliłam wówczas z jednym fanem z Pabianic. Dzięki
niemu poznałam historię zespołu od podszewki i stałam się chyba prawdziwą
fanką. Nie mówiąc, że w Gdańsku też już istniały ogromne rzesze fanów
, których codziennie było widać na ulicy ( gdzie oni wszyscy się podziali
?) W ogólniaku byliśmy podzieleni na "Pink Floyd'ów", "The
Cure'ów" i Depeszów - nie chwaląc się nas było najwięcej. Na
dokładkę mój kuzyn z Wałbrzycha - Marek, też po drodze zaraził się
tym bakcylem i kiedy przyjeżdżał na wakacje nad morze z całym ekwipunkiem
nagrań i fryzurą a'la Gahan, moim koleżkom opadały szczeny.
"Violator" był ukoronowaniem naszych pragnień i marzeń.
To było totalne zaskoczenie. Po tym wszystkim DM nagrali jeszcze wspanialszą
muzykę z treścią poruszającą najgłębsze zakamarki duszy. Naprawdę
rzadko się chyba zdarza, by na jednej płycie były same dobre utwory,
każdy inny, niepowtarzalny, "...Zabiorę Cię na najwyższą górę
i na dno najgłębszego morza. Nie będzie nam potrzebna żadna mapa..."
Byłam wolna i zniewolona, wierząca i stracona , szczęśliwa i zdruzgotana.
Miałam 20 lat , kiedy wszystko nagle się urwało. Skończyłam ogólniak,
studium, trzeba było iść do pracy zarabiać na siebie . Poznałam zupełnie
innych ludzi. Z nowymi koleżankami chodziłam na imprezy, nasłuchałam
się dyskotekowej muzyki, przesiąkłam klimatem zmanierowanych panienek
i playboyów . Poznałam w międzyczasie mojego dzisiejszego męża, ze
3 razy zdążyłam zmienić pracę i tak upłynęło 7 beztroskich lat .Niemalże
zapomniałam o moim ukochanym zespole z młodości. Od czasu do czasu
dostawał mi się tylko w ręce jakiś artykuł w gazecie :"Dave narkoman",
"Dave przedawkował", "Alan odszedł". Myślałam
sobie wtedy ,że to już koniec. I mimo wszystko odczuwałam wtedy jakiś
niezmierny żal. Dlaczego ? Przecież tyle razem stworzyli , tyle osiągnęli
,tyle serc rozbudzili , nadali sens życia, moc przetrwania. Porazili
nas pięknem, by nagle pozostawić ślepych ? Byłam wtedy uwolniona od
tej obsesji - byłam czysta - ale jakże niepocieszona !
3 lata temu, dzięki mojemu drugiemu kuzynowi - Marcinowi, wróciłam
do DM z rozpędem byka, w ruchu jednostajnie przyspieszonym. Żartuję
! To był cudowny come back ! To dzięki Marcinowi nadrobiłam zaległości
w postaci "Songs..." i "Ultry". Nie wiem czy wiecie
jak prawdziwa i mocna może być stara miłość po latach niewidzenia
? Gdy nagle spotykasz na ulicy kogoś dawniej kochanego , serce wali
jak młotem, niebo zwala się pod stopy, a świat wokół wiruje jakby
oszalał ! Wierzcie mi lub nie , ale ja wtedy dosłownie tak się czułam.
Zakochałam się w ich muzyce z jeszcze większą siłą i mam nadzieję,
że ten stan już tak prędko mi nie minie. Tak jak zespół musiał się
otrząsnąć z niewoli swoich chorobliwych pożądań i urojeń, które doprowadziły
ich na skrajności, gdzie zabrakło już wyjścia - by wreszcie odrodzić
się na nowo. Tak ja obudziłam się starsza, ale bogatsza w pewne doświadczenia
i jestem znowu z Wami fanami duszą i ciałem, umysłem i sercem. Stworzyłam
swój mały świat , w którym muzyka jest moim oderwaniem od szarzyzny,
świeżym powiewem słodkiej siostry nocy , i wiem, "...że wszystko
będzie dobrze, bo ona to doskonale wynagrodzi...". I jestem szczęśliwa
, że jest tyle wspaniałych ludzi , którzy dzielą ze mną tę fascynację.
Przeżyliśmy koncert - to było nasze święto - i wciąż jest "Exciter"
. Jak długo jeszcze będzie to trwało ? Po co to pytanie . Niech trwa
jak najdłużej . Niech muzyka mówi sama za siebie !
Tyle zbędnych i niezbędnych słów, ale naprawdę trudno jest opisać
ludzką wymową stanów ubóstwionej duszy. "...Niech na życzenie
duszy ciało wreszcie słucha...". Może zamiast tego wszystkiego
lepiej wcisnąć na uszy słuchawki i odpłynąć ? Goodnight lovers... >>>W
podziękowaniu - dla mojego kuzyna Marcina<<<
Autor: Ania
|