Depeche Mode, Warszawa, Służewiec 2001/09/02

To był jeden z tych koncertów, na które czeka się latami, a jego poziom i okoliczności mu towarzyszące sprawiły, że pozostanie on w pamięci uczestników na długo i obrośnie legendą.

Już od rana na ulicach Warszawy można było zauważyć duże ilości fanów Depeche Mode. Osoby, które chciały wprowadzić się w klimat nadchodzącego występu, mogły spędzać czas przed koncertem na imprezie w klubie "Hybrydy", jednak znakomita większość miłośników Dave Gahana i spółki już od godzin porannych gromadziła się pod bramami Wyścigów, gdzie zaplanowany był występ Anglików. No właśnie, bramy wejściowe na Wyścigi. Jak okazało się ok. godziny 18 - tej, gdy było tam ponad 20 tysięcy ludzi, nie najlepszym pomysłem było ustawienie trzech wąskich bramek wejściowych. Niewiele brakowało, by zdenerwowani fani doprowadzili do awantury. Brak rozsądku organizatorów był przerażający, co doprowadziło do tego, że większość osób po prostu przeskakiwała barierki. Na szczęście dalej było już o wiele lepiej i po przebrnięciu przez kontrolę biletów i toreb, można było wkroczyć na rozległy teren hipodromu służewieckiego, gdzie stała gigantyczna scena przygotowana do występu gwiazdy wieczoru.

Sektory powoli zapełniały się fanami zespołu i jak słyszałem póżniej, było nas na koncercie 36 tysięcy. Około godziny 20 zaczął padać ulewny deszcz, nad tłumem pojawiły się dziesiątki parasoli, a na scenie support - niemeicki duet Technique Technoir. Występ dwóch dziewczyn z Niemiec, może byłby ciekawy, ale nie tego dnia, nie w tym miejscu, nie przed tą widownią. Muzyka Technique Technoir to bardzo proste, synthpopowe piosenki, oparte na monotonnym, transowym rytmie, śpiewane słodkim, trochę irytującym głosikiem przez blond piękność. Usłyszałem nawet takie porównanie: "Guano Apes w wersji disco-polo". Coś w tym jest...W każdym razie, ludzie zdenerwowani lejącym deszczem i długim oczekiwaniem na koncert, po prostu wygwizdali sympatyczne Niemki. W sumie nie dziwię się...

Po około pół godzinie poświęconej na wymianę sprzętu, spędzonej w prawdziwej nawałnicy jaka rozpętała się nad Służewcem, na scenie przygasły światła i usłyszeliśmy pierwsze dzwięki "Easy Tiger". Na scenie pojawił się Martin Gore z gitarą i rozpoczęło się...prawdziwe misterium, które pozostanie chyba w pamięci tysięcy fanów. Muzycy zaczęli grać instrumentalną skróconą wersję "Dream On", która łagodnie przeszła w "Dead Of Night". Na scenę wyskoczył Dave Gahan, powitany entuzjastycznym rykiem publiczności. Utwór został odegrany z niesamowita wściekłością, Dave rzucał się po scenie, synteztory jazgotały agresję podkreślało selektywne, bardzo czyste nagłośnienie, a klimat podtrzymywała padająca cały czas mżawka. Zaraz potem piękna wersja "Sweetest Condition", a temperatura podniosła się o kilka stopni, gdy rozbrzmiały pierwsze dzwięki "Halo". Potężne uderzenia perkusji, na widowni zaczęła się zabawa na całego. Dave śpiewał z niesamowitym feelingiem, Martin grał na gitarze i wspomagał Gahana wokalnie, z tyłu Christian Eigner za bębnami, po jego lewej stronie za klawiszami Andy Fletcher oraz jeszcze jeden klawiszowiec wynajęty na trasę. Gdy zaczęło się "Walking In My Shoes" nikt już nie zważał na deszcz, na ścisk, kilkadziesiąt tysięcy fanów spiewało razem z Davem: "Try Walking In My Shoes !!!!". Muzykom wyrażnie podobało się przyjęcie i zachowanie publiczności - Gahan zaczął się uśmiechać do publiki. Następne w kolejności, odśpiewane chóralnie przez wszystkich "Dream On", było zaledwie preludium do tego co stało się póżniej. Kolejna część koncertu była dla mnie osobiście niesamowitym i wzruszającym przeżyciem. No bo czy mogło być inaczej jeśli Depeche Mode zagrało wyciszone, kameralne, wzruszające, GENIALNE "When The Body Speaks" (wokalny popis Dave'a, który wprowadził nastrój zadumy), wstrząsające "Waiting For The Night" (niesamowity duet wokalny Gore - Gahan i ambientowe efekty wizualne na ekranie i tysiące zapalniczek, zimnych ogni wśród publiczności) oraz wzruszające, zaśpiewane przez Martina przy akompaniamencie pianiana "Sister Of Night". Trzeba było widzieć, JAK Martin przeżywał każdy wers tekstu, jak wspaniale potrafił oddać emocje jakie zawiera ta cudowna, wzruszająca piosenka. Nastrój smutku, przemijania, genialnie oddawał film wyświetlany za plecami Martina, pokazujący pustynię z jednego ujęcia kamery i zmieniające się pory dnia: od rana do wieczora. Te trzy utwory wprowadziły mnie w nastrój smutku, ale i pewnego rodzaju szczęścia, pozwoliły mi zastanowic się nad kilkoma sprawami, a z tego co widziałem naokoło wiele osób płakało bądż w ciszy przeżywało to misterium. Następne w kolejności było "Breathe", gdzie Martin wprowadził trochę bluesowy klimat. Jednak prawdziwy szał na widowni zaczął się wraz z pierwszymi dzwiękami "Enjoy The Silence". Tu już nikt się nie oszczędzał, ani publiczność ani muzycy. Gahan szalał z mikrofonem, Martin spacerował po scenie z gitarą, Eigner jak oszalały walił w bębny. Chłopcy wydłużyli nieco ten utwór, co dodało mu transowości. Koniec "Enjoy...", publiczność rozgrzana, a tu już słyszymy charakterystyczne dzwięki wstępu do "I Feel You". Po lewej stronie sceny pojawiły się dwie czarnoskóre chórzystki. "I Feel You" również zostało nieco wydłużone, a końcówka to był prawdziwy atak na zmysły słuchaczy: prawdziwa, rockowa jazda: Gahan wpadł w trans, zrzucił z siebie koszulę i pokazał nam swój nagi tors. Gore uderzał jak oszalały w struny gitary, perkusista grał na dwie "stopy", obaj klawiszowcy rzucali się przy swoich instrumentach, a publika?? Publika była wspaniała!! Wszyscy śpiewali, tańczyli, cieszyli się!! Muzycy postanowili dobić wszystkich do końca i zagrali jeszcze: "In Your Room" (ten utwór jest wielki zawsze i wszędzie), porywające "It's No Good" (fajny film na ekranie z Gahanem siedzącym w knajpie), "I Feel Loved" (tu już Dave dał z siebie wszystko: biegał po scenie, skakał, zachęcał publiczność do jeszcze gorętszej zabawy) no i to na co wszysct czekali "Personal Jesus", w wersji znanej z trasy "The Singles 86-98", a więc długo, transowo i dużo udziału publiczności. Po tej piosence muzycy podziękowali za przyjęcie i zeszli ze sceny. Oczywiście wiadomo było, że za chwilę wrócą i tak też się stało. Bisy zaczęły się od zaśpiewanego przez Martina "Home". Ten utwór ma swój niepowtarzalny klimat, idealnie pasujący do deszczowego, chłodnego wieczoru. Następnie chłopcy zagrali lodowaty, transowy "Clean", gdzie świetnie pasowała żywa perkusja, póżniej bardziej rockową, rozkołysaną wersję "Black Celebration" i na koniec to na co czekała chyba większość fanów - "Never Let Me Down Again". Szał na widowni, szał na scenie, a że w piosenka była wydłużona blisko do 10 minut, ja już się słaniałem na nogach, Dave i Martin także. Koniec, przyszedł czas na pożegnanie, Gahan gorąco podziękowął za tak wspaniałe przyjęcie i muzycy zniknęli ze sceny... Czekał nas powrót do domu....

Koncert pokazał, że Depeche Mode są w świetnej, być może życiowej formie. Koncrt był zagrany idealnie, bez żadnych wpadek, utwory były dobrane bardzo starannie, co pozwoliło nam, fanom na przeżycie wzruszających chwil i na zabawę przy doskonałej rockowej muzyce. Dave kilkukrotnie kierował mikrofon w stronę publiczności, a ta spisała się bez zarzutu śpiewając całe zwrotki piosenek ("Personal Jesus", "Freelove", "Enjoy The Silence"). I jeszcze jedno, ktoś powiedział mi przed koncertem, że woli jechać do Pragi, bo tam koncert będzie w hali, będzie ciepło i przytulnie. A ja uważam, że przeżycie tego show, wśród tylu ludzi, przy padającym deszczu, pod zachmurzonym niebiem, było swego rodzaju przygodą i dodawało jeszcze koncertowi temperatury i klimatu. To była swego rodzaju przygoda z Depeche Mode....Przygoda, którą będziemy długo wspominać.

Autor: Grzegorz Szklarek




Warszawa - Służewiec 02.09.2001.

Postanowiłam wam opisać swoje przeżycia z koncertu, bo bardzo nie podobały mi się narzekania niektórych sprawozdawców. Nie rozumiem, jak niektórzy mogli stwierdzić, że na koncercie było mało ludzi. Przyjechałam do Warszawy bardzo wcześnie rano, ale i tak przyjechałam czarnym pociągiem. Po krótkiej przechadzce zauważyłam, że jestem na czarnym dworcu, a i całe miasto przybrało na ten dzień kolor czerni. Ciągle można było zobaczyć wielu szczęśliwych fanów. Co uważacie, że na torach nie było ich widać? Pomyślcie trochę - ten teren jest tak olbrzymi, że nawet 30 tys. osób po prostu na nim ginie.

Na koncert wybrałam się z osobą, o której wiem, że kocha Depeche Mode tak jak i ja. Ok. 10tej znalazłyśmy się na Wyścigach. Tam rozsiadłyśmy się na murku przy wejściu, przyglądałyśmy się jak ustawiają bramki i obserwowałyśmy fanów. Niesamowite jak wielbiciele upodabniają się do idoli. Widziałyśmy mnóstwo Davidów Gahanów i kilku Martinów Gore`ów. Niektórzy byli identyczni. Moim zdaniem to idealny sposób, aby złożyć hołd zespołowi.

Zaczęli wpuszczać dopiero o 17.30. Strasznie dłużył nam się czas, już nie mogłyśmy wytrzymać. Od godz.15tej ludzie strasznie tłoczyli się przed bramkami i co chwile skandowali Depeche Mode. My najpierw stałyśmy z boku, ale podczas wchodzenia i tak dostałyśmy się w tłum. Ochrony było pełno. Najpierw stali w olbrzymiej grupie przy wejściu, każdy w niebieskiej koszulce, potem ruszyli do środka. W tym momencie ktoś z fanów stwierdził - Smerfy idą i wszyscy zaczęli śpiewać piosenkę z tej bajki. Wszyscy, łącznie z ochroniarzami zaczęli się śmiać. Mimo, że było ich tak wielu i tak nie poradzili sobie z wielbicielami, którym chęć dostania się jak najbliżej zespołu dodała skrzydeł i szybko sforsowali bramki odgradzające sektory. Nasze czekanie zostało trochę osłodzone - zespół miał próbę i zaśpiewali całe "In your room".

Gdy już doczekałyśmy się 17.30, dostałyśmy się w tłum przepychający się do bramek. Pierwsza służyła do przerzedzenia tłumu, druga do sprawdzenia biletów, trzecia - przeszukania plecaków (nie pozwalano ludziom wnosić aparatów i magnetofonów, choć później widziałam jak na koncercie niektórzy i tak je włączali), a czwarta - dzielenia na sektory. Przeżyłyśmy!! Jesteśmy w środku! Miałyśmy dużo czasu na znalezienie dobrego miejsca i niecierpliwie czekałyśmy na koncert.

Nikt nie wiedział, kto będzie jako support. Wielu miało nadzieję, że Agressiva 69, ale okazało się, że jest to zespół Technique - przyjaciel DM. Dwie dziewczyny, jedna śpiewała, druga grała na keyboardzie. Muzyka sympatyczna, ale panny? Jak lalki z wosku, w ogóle się nie ruszały. Po nich były ostatnie przygotowania. Duży aplauz dostali ludzie od reflektorów, podczas wdrapywania się po sznurowych drabinkach nad scenę. Tłum znów skandował. W końcu po długim oczekiwaniu zgasły światła, ludzie ucichli i nagle wybuchła wrzawa! Scena zalśniła purpurą i ukazał się zespół. Najpierw Andy, ubrany normalnie, za swoim instrumentem. Potem Martin, jak to Martin, zawsze bardzo oryginalny. Miał białe spodnie, dziwną białą spódnicę, ale najlepszy był sweter - biały, gruby, ze śmiesznymi frędzelkami, piórami i cekinami, dokładnie taki, jakie były u nas modne kilka lat temu. Rozległy się pierwsze dźwięki. Olbrzymi grzmot oklasków towarzyszył pojawieniu się na scenie Dave`a. Miał na sobie marynarkę i wąskie spodnie w kant (oba czarne w paski), pod spodem obcisłą, czarną koszulkę bez rękawów, którą potem i tak zdjął. Ostre wejście "The dead of night"… Tłum oszalał. Zaśpiewali mnóstwo piosenek. To ich lista:

The Dead Of Night
Halo
The sweetest condition
Waiting for the night
Dream on
Walking in my shoes
Sister of night
Breathe
Freelove
When the body speaks
In your room
Enjoy the silence
Goodnight lovers
I feel you
I feel loved
It's no good
Home
Clean
Personal Jesus
Black celebration
Never let me down again
Oczywiście nie są po kolei, ale to trudno było zapamiętać.

>W tej chwili w zespole jest ich więcej. Czasem śpiewali w siedmioro. W większości piosenek mieli perkusistę - Christiana Eignera, ale też klawiszowca - Petera Gordeno, a w kilku piosenkach dwie murzynki w chórku - Jordan Bailey i Georgia Levis - dały ciekawy efekt. Światła i efekty były super dopasowane.

Wszystkie piosenki były świetne, ale najbardziej niesamowita chyba była ta: Zrobiło się cicho i ciemno. Nagle scenę zalało tylko fioletowe światło. Z przodu ukazał się Martin, jego anielski strój wyraźnie odcinał się od ciemnego otoczenia. Z tyłu, z ciemności dobiegły dźwięki fortepianu (to klawiszowiec grał na keyboardzie). Wszyscy zastygli w oczekiwaniu, którą balladę usłyszą. Słowa "Sister of night..." sprawiły, że z ponad 30 tys. piersi wyrwało się westchnienie, czasem nawet szloch - było to tak cudowne. Nagle wśród publiczności zaczęły błyskać pojedyncze zimne ognie, po nich zapalały się następne i następne... Po pewnym czasie zrobiło się ich tysiące. Wspaniały, niezapomniany widok! Widownia pokryta mnóstwem gwiazd - hołd złożony tym trzem, świecącym najjaśniej, a pojawiającym się na scenie. Łańcuch błyszczących ludzkich serc przepełnionych miłością do Depeche Mode. Piosenka była wykonana wolniej i dużo namiętniej niż na Ultrze (no i tylko przy fortepianie!). Następną piosenkę też śpiewał Martin, "Breathe" wykonali bardzo ostro, inaczej niż na płycie. Martina instrumentem była gitara. Rzadko grał na keyboardzie. David na scenie był bardzo żywiołowy, biegał, skakał, tańczył - nic dziwnego, że było mu gorąco. Po pewnym czasie topless pokazał swoje tatuaże. Podczas "Waiting for the night" na ekranie z tyłu pojawiła się fioletowa woda i refleksy, jakie daje kropla, która do niej wpada, na przemian ze świetlistym deszczem. Przy "Black celebration" pojawiał się graffiti ten napis i inne znaczki. Natomiast przy "Personal Jesus" błyskały z tyłu dwa srebrne krzyże. Zespół na przemian kołysał i podrywał ludzi. Można sobie tylko wyobrazić 30tys. ludzi wymachujących w górze rękami równo w ślad za Gahanem - falujące zboże! Po "Goodnight lovers" David fantastycznie uciszył ludzi - tak jak na płycie - nikt się nie odezwał, milcząc czekano na kolejny numer, przy którym znów wybuchła wrzawa. Wspaniale było też jak przy kilku piosenkach zjeżdżały z góry świetliste łańcuchy i zapalały się na nich lampki czerwone lub białe - wyglądało to jak rozgwieżdżone niebo! "Enjoy the silence"... To trzęsienie ziemi? Nie - to zjednoczone głosy wszystkich fanów śpiewających razem najbardziej znaną piosenkę zespołu. Błękitny ekran "In your room" - spokój pływających ryb, nagle rekin! Niepokój w duszach! Dave!!! Co ma znaczyć dawanie w żyłę? Pamiętaj, teraz jesteś "Clean"!! Niby wszystkie piosenki znane, ale na koncercie tak brzmią, że na początku trudno poznać, która się zaczyna. Można się pomylić.

Wielbiciele nie chcieli dać zejść swoim ulubieńcom. Zostało to docenione. Na bis zostało zagranych aż 5 piosenek, co do tej pory im się nie zdarzyło. Mam nadzieję, że DM będą pamiętać o Polsce przy następnej trasie i nie każą nam czekać kilkunastu lat.

Koncert był niesamowity. Nie dziwcie się, że powtarzam to słowo, bo nie wiem, jakich przymiotników użyć, cudowny, nieziemski i.t.d. I tak nie oddam w pełni swoich uczuć. Fani śpiewali wszystkie stare i nowe piosenki razem z zespołem. Na pewno wiele gardeł zostało zdartych. Gdy zespół po bisach zniknął na dobre, fani nie dali za wygraną. Wciąż ich wywoływali. Na pożegnanie wyszedł Gahan, podszedł do krawędzi sceny i unosząc ręce w górę wydał tryumfalny okrzyk.

To są moje wspomnienia z koncertu, nawet nie pamiętam tego, że prawie cały czas padał deszcz. Gdzieś 0,5h przed końcem przestał. Jedyną złą stroną koncertu było jego przygotowanie - i tu daję czerwoną kartkę wszystkim organizatorom. Ale wierzcie: dla prawdziwego fana niewygody są niczym w porównaniu z niesamowitymi przeżyciami. Tylko to jest ważne i tylko to się liczy. Jeszcze tysiąc razy mogę się przepychać na koncert!!!!

Autor: Magda



Warszawa 02.09.01, Praga 04.09.2001.

Warszawa 02.09.01, Praga 04.09.2001.
Na koncert do Warszawy wyruszyliśmy z Wrocławia pociągiem pośpiesznym o 4:00, aby zdążyć przed koncertem odwiedzić 'Hybrydy' i zaliczyć zapowiadaną tam świetną zabawę na MEGA Party. Dotarliśmy na czas - bo ok. 9:50 byliśmy na miejscu. Podróż upłynęła nam spokojnie, choć początkowo myśleliśmy, że przyjdzie nam spędzić te 5-6 godzin na stojąco na korytarzu... Na szczęście jeden z pracowników kolei napomknął coś o dwóch zupełnie pustych wagonach drugiej klasy na początku pociągu...wielkie dzięki !!!
Gdy byliśmy już w 'Hybrydach' okazało się, że zapowiadane atrakcje (historia DM na telebimie) okazały się niestety nieco przesadzone - na średniej wielkości ekranie obejrzeć można było 'Devotional' i '101' , co przyznacie sami zbyt wielką atrakcją dla nas wszystkich już nie jest... szkoda, że pomimo tylu miesięcy przed imprezą organizatorzy nie postarali się o np. wywiady z Depeche Mode, archiwalne programy z MTV, czy choćby amatorskie nagrania z koncertów inne niż te, wydane oficjalnie. Jako, że ceny alkoholu i drinków były zupełnie warszawskie, postanowiliśmy nie tracić więcej czasu w tym miejscu na obserwowaniu kręcących się na parkiecie ludzi i wyruszyliśmy na małą rundkę po mieście. Niedaleko od klubu są Łazienki, więc postanowiliśmy spędzić tam chwilę, zanim nie udamy się na Służewiec. Rano lub w nocy padało i w parku panowała miła wilgotna i chłodna atmosfera. Po godzince lub dwóch wróciliśmy jeszcze na jakiś czas do 'Hybryd', gdzie wykupiliśmy wejściówki na wieczorną imprezę (ponieważ ilość miejsc w klubie była ograniczona, a nie chcieliśmy spędzić kilku godzin na dworcu) i tak przygotowani ruszyliśmy na Tor Wyścigów Konnych.
Po dotarciu na miejsce zastaliśmy już tłum ludzi przy bramach, chcących dostać się w pierwszej fali pod scenę, co jakiś czas dojeżdżały w to miejsce autobusy i samochody dowożące fanów ze wszystkich stron Polski - spotkaliśmy znajomych z Rybnika i okolic Wrocławia...Wszyscy byli podekscytowani tym co miało nastąpić po 20:00. Dowiedzieliśmy się, kiedy bramy zostaną otwarte i stanęliśmy odpowiednio wcześniej w zbierającym się coraz większym tłumie, aby nie zostać zupełnie z tyłu gdy rozpocznie się wpuszczanie ludzi. W tłumie trzymaliśmy się wszyscy za ręce i pod ramię żeby nie stracić ze sobą kontaktu - jak się okazało na nic się to zdało... Pośrodku, pomiędzy dwoma otwartymi bramami znajdowały się barierki, które miały (chyba ?) za zadanie skanalizować przepływ fanów do wejść, niestety stały się przyczyną wielu przykrości w postaci siniaków, otarć i innych kontuzji. Napierający tłum nie dał się bowiem długo trzymać w tak sztucznie i powiedzmy szczerze nienajlepiej stworzonych ryzach i po pół godzinie zaczęto przeskakiwać przez wyżej wymienioną przeszkodę. Stwierdziliśmy, że nie ma na co czekać i poszliśmy za przykładem innych przeskakując barierę. Niestety w międzyczasie nie wszystkim się to udało i tak rozdzieliliśmy się na kilka godzin, gdyż paru naszych kolegów zostało zatrzymanych przez ochroniarzy za barierką... Po drodze pod scenę, minęliśmy jak huragan kilka pomniejszych bramek, na których ochroniarze starali się jak mogli, ale przy niewielkiej ich ilości nie dawali sobie rady z kontrolą biletów, że nie wspomnę o plecakach i torbach... Trochę żałowaliśmy, że nie wzięliśmy wszyscy ze sobą aparatów fotograficznych, bo ich wniesienie okazało się dziecinną igraszką...
Umówiliśmy się, że w razie zgubienia się znajdziemy się po prawej stronie sektora A i tak się rzeczywiście stało. Mieliśmy miejsce parę metrów od barierek sektora VIP i granicy sektora A. Na parę godzin przed "właściwym" koncertem (mam na myśli Depeche Mode, oczywiście) staliśmy w kłębiącym się tłumie. Całe szczęście, że trawę wyłożono matą i nie staliśmy w błocie po pas, ale i tak to co się działo przypominało filmy grozy... Ludzie walczyli o każdy metr kwadratowy ziemi znajdujący się nieco wyżej od innych (cały teren pokryty był pagórkami), każdy chciał widzieć jak najwięcej, co z powodu głupiego umiejscowienia sektorów było utrudnione... Sektory VIP wiały przez kolejne półtorej godziny pustką, co doprowadzało nas do szewskiej pasji, bo gdy się stoi na wyciągnięcie ręki od zupełnie pustego terenu, w tłumie który ciśnie ze wszystkich stron, tak że trudno zaczerpnąć powietrze, na dodatek z góry leje się woda, naprawdę trudno znaleźć inne niż niecenzuralne słowa pod adresem tego pomysłu... Po co stworzono układ miejsc jak na festiwalu, nie wiem do dziś...
Czas spędzony przed koncertem, w tłumie należał do najbardziej wyczerpujących i szarpiących nerwy doświadczeń tego wieczoru... na szczęście pogoda nie była okrutna, bo gdyby wyszło słońce zacząłby się koszmar upału, duchoty i fali omdleń...
Gdy zaczął grać support mieliśmy niespecjalnie zadowolone miny - przed nami usadowili się trzej "drągale" po 1,90 wzrostu i nic poza najwyższym elementem perkusji na scenie nie było widać, o telebimie nie wspomnę ! Ale w końcu support, to support i nikt tam specjalnie nie zwracał uwagi na desperackie próby niemieckiego duetu (tego nie jestem pewien, z powodów braku widoczności, o którym wspomniałem) poderwania publiczności... Na szczęście dziewczyny z Technique nie zmuszały nas do wysłuchania ich zbyt długo i do DM pozostało już jakieś 20-30 minut...
...gdy zgasły wszystkie światła i w powietrzu dało się słyszeć pierwsze takty "Easy Tiger", a po nich na scenie pojawili się Fletch z Martinem nie posiadaliśmy się z radości !!! Istne szaleństwo ! Wiedząc, że za chwilę zespół naprawdę da czadu podczas "The Dead of Night" serce biło mi naprawdę szybko i gdy na scenie był już Dave wiedziałem, że ten koncert będzie udany bez względu na ścisk, pogodę i utraty widoczności, których w sumie już podczas samego koncertu nie było tak dużo, bo podskakujący tłum jakoś dziwnie się ubija i wyrównuje wzrostem :-) ! Gdy nie widziałem sceny spoglądałem na ekran po lewej stronie i wszystko było OK. Do dziś w mojej głowie słyszę śpiewających fanów podczas choćby "Dream On", "Enjoy the Silence", "I Feel You", "Personal Jesus" , "Black Celebration", "Never Let Me Down Again"... sam zdarłem sobie gardło śpiewając, ale nie spodziewałem się, że będzie nas tak dobrze słychać ! Nagłośnienie otwartej przestrzeni sprawia, że fani mają więcej "do dodania od siebie" i Dave czasami specjalnie przerywał śpiew, żeby przekonać się, czy ktoś poniżej mu wtóruje - nie zawiódł się ani razu!!! To było coś na co warto było czekać choćby i 16 lat ! Koncert na Służewcu zapamiętam jako najlepszy koncert na jakim byłem - bez wątpienia ! Dodatkowo atmosferę stworzyło morze sztucznych ogni podczas "Sister of Night" , a piosenki śpiewane przez Martina były właściwie występem przy wtórującym mu 30-tysięcznym chórze ! Niesamowite uczucie ! Na dodatek zespół zagrał nieco zmienione (w porównaniu np. z amerykańską trasą ) wersje "Dream On", czy "Enjoy the Silence", co tylko dodało smaczku temu koncertowi - stał się przez to jedyny w swoim rodzaju, czego nie można powiedzieć, o koncertach z poprzedniej trasy, gdy wykonania były bardzo zbliżone do siebie... No i Dave !! Energia jaka go rozpierała to naprawdę coś niesamowitego !! Gdy spojrzymy wstecz na jego statyczne występy podczas 'The Singles 86>98 Tour', to stwierdzimy, że to, co widać było na scenie na tej trasie, było naprawdę szokujące !!! Cieszę się, że David emanuje radością życia i daje całego siebie na koncertach - widać po nim zmiany, jakich doświadczył w ciągu ostatnich lat... To naprawdę wspaniałe, że swoją radość życia przekazuje przy każdej okazji !!

Scenografia i teledyski puszczane w tle przygotowane przez Antona były skromne, ale zupełnie w sam raz. Wśród moich znajomych furorę zrobił czarno-biały klip z kafejki puszczany podczas "It's No Good". Rewelacja ! Widok pustyni w Arizonie podczas "Sister of Night", czy rybki i rekina pływających podczas "In Your Room" powodował, że widowisko było przedniej marki. Animacja na "Black Celebration" też była niczego sobie ! Gra oświetlenia z zsuwającymi się spod powały sceny lampeczkami powodowały, że np. "Enjoy the Silence" przyszło nam śpiewać we wspaniałej powodzi światła, które sprawiło że łatwo zapomnieliśmy o wszystkich negatywnych odczuciach sprzed koncertu i o padającym (lejącym się) nam na głowy deszczu. I tak było do samego końca ! Nie zapomnę tego wydarzenia do końca życia !!!!
Powrót do Wrocławia do osobny rozdział tej historii, o którym wolelibyśmy szybko zapomnieć! Brak połączeń pośpiesznych z dużym, bądź co bądź, miastem wojewódzkim, aż do 8:20 (teren Służewca opuściliśmy o północy), niewystarczająca (o ile w ogóle można to tak nazwać) poczekalnia na Dworcu Centralnym, brak siedzeń, czy ławeczek (a dworzec ten nie należy w końcu do najmniejszych w Polsce) na takiej przestrzeni, sprawił, że te 6 godzin (od 2:00, gdyż wtedy udało nam się zebrać całą grupą) spędzonych na twardej posadzce przy próbie zaśnięcia choćby na godzinkę, w przeciągu, będąc przemoczonym, przepoconym i zmęczonym dały nam porządnie popalić. Każdy marzył o kąpieli, powrocie do łóżka i domu. Udało się nam dojechać o 13:50... 14 godzin po koncercie. Masakra. Ale było, minęło. Nic nie zmąci mojej radości z tego co przeżyłem podczas tych dwóch wspaniałych godzin !!!

Chcąc przeżyć w tym roku więcej podobnych, pełnych radości chwil, postanowiliśmy zaliczyć podczas tej trasy dwa koncerty - pojechaliśmy 4 września na koncert do Pragi. Po odespaniu podróży do stolicy naszego kraju, wynajętym busem wyruszyliśmy o 8:00 rano do stolicy naszych południowych sąsiadów. Podróż wygodna i spokojna zupełnie nie przypominała tej do Warszawy, więc w zupełnie odmiennych humorach wysiedliśmy na parkingu obok Paegas Arena. Obok hali, w której odbył się już koncert w 1998 roku, kręciło się już troszkę fanów, ale był to dopiero początek jakiegokolwiek ruchu w tym miejscu. Rozkładały się dopiero namioty z oficjalnymi gadżetami koncertowymi (koszulki, płyty, programy - 'Exciter Tour Book', inne drobiazgi). Stali też już fani z Czech sprzedający swoje koszulki (z nadrukami strony www.depechemode.cz). Postanowiliśmy poczekać na otwarcie oficjalnych namiotów i czas przed koncertem spędzić jakoś w mieście. Po małej rundce po rynku, zjedliśmy obiad pod 'Złotymi Aniołami' i udaliśmy w stronę hali. Tam zakupiliśmy programy i koszulki (te od fanów z Czech, bo oficjalne było po 900 koron i nie wszystkim ta cena specjalnie odpowiadała), a potem zapuściliśmy się w tłum oczekujących. Co jakiś czas napotykaliśmy znajomych, robiliśmy sobie zdjęcia z flagami różnych krajów, skąd przyjechali fani na koncert (Polska, Węgry, Czechy...) i o mały włos nie udzieliliśmy wywiadu dla bułgarskiego MTV (w zamian zaprezentowaliśmy przed kamerą jedną z flag przywiezioną przez jeden z polskich fan-klubów i wykrzyczeliśmy na całe gardła "Depeche Mode, Depeche Mode !!!" oraz pozdrowienia z Polski)...
Przed halą tłum był mniejszy niż w Warszawie i gdyby nie to, że otworzono pojedyncze skrzydła drzwi wejście takiej masy ludzi odbyłoby się zupełnie gładko... Po przejściu przez kontrolę biletów rozdzieliliśmy się, gdyż niektórzy z nas chcieli być blisko sceny, a ja, mając w pamięci poprzednią trasę i to co się wtedy działo pod sceną, razem ze znajomym ruszyliśmy na trybuny. Znaleźliśmy całkiem niezłe miejsce (po lewej stronie sceny, za ludźmi z Wrocławia z dwoma małymi polskimi flagami - to tak dla sprecyzowania naszej pozycji). Przez dwie godziny przed koncertem, obserwowaliśmy ze zgrozą naszych znajomych, tracących co chwilę równowagę w falach ogarniających tłum pod sceną, przypominając sobie nas samych w podobnej sytuacji trzy lata wcześniej... Ta sama duchota, masakryczny ścisk, brak jakiegokolwiek chłodzenia (w Warszawie był chociaż deszcz), woda podawana w kubkach i spora ilość mdlejących ludzi przenoszonych na rękach nad głowami do punktu pierwszej pomocy... podobne obrazki natychmiast pojawiły nam się przed oczami... Jak myśmy to wtedy przeżyli :-)) ?

Miejsce okazało się świetne - scena jak na dłoni, jedynie wspornik sceny zasłaniał chwilami Dave'a szalejącego z mikrofonem, a głośniki przesłaniały nieco obrazy wyświetlane na ekranie. To jednak nie zepsuło nam odbioru praskiego koncertu. Niestety nieco gorzej zespół prezentował się w hali - akustyka areny sprawiła, że muzyka była za głośna i ze śpiewania wraz z zespołem nic nie wyszło... Np. podczas "Black Celebration" nie udało się Dave'owi nic wskórać, po prostu to, co dochodziło z głośników skutecznie przeszkodziło w chóralnym śpiewaniu refrenu... W połowie koncertu Dave, widocznie na pocieszenie, krzyknął "It's so much fun as in Poland" !!! To dodało nam otuchy i do końca koncertu próbowaliśmy walczyć z decybelami wydobywającymi się z głośników... W paru przypadkach się udało - "I Feel You", czy "Personal Jesus" zabrzmiały naprawdę nieźle ! Najwspanialszy był jednak widok hali i rąk fanów ruszających się w rytm muzyki podczas paru kawałków ! Do tej pory obserwowałem "łany zboża" (Never Let Me Down Again) jedynie w telewizji, lub będąc w środku tłumu (a tam, przyznacie mi chyba rację, niewiele widać poza najbliższymi sąsiadami), a tym razem stojąc nieco z boku i mając 3/4 hali na oku widziałem to na własne oczy !!! Niezapomniane wrażenia !!
Zdarłem sobie gardło, byłem równie zmęczony jak moi znajomi pod sceną, ale było to radosne zmęczenie ! W Czechach zdziwił mnie jednak fakt, że nie wszyscy obecni na koncercie ogarnięci byli taką ekstatyczną, powiedziałbym, radością - przede mną stało trzech kolesi (chyba Czechów), którzy nie ruszyli ani na milimetr podczas całego występu !!! Wyobrażacie to sobie ? Podobnie dziwnie patrzyli się na mnie Czesi stojący obok, gdy tylko zacząłem podskakiwać, śpiewać na całe gardło i próbować ruszać się w rytm muzyki... Hmm. Naprawdę zastanawiające. Poniżej stali Polacy i ich zachowanie przypominało moje - pomyślałem sobie - co się stanie, gdy zabraknie takich ludzi jak my ? Kto wtedy będzie się cieszył na koncertach Depeche Mode ??? Może wtedy rzeczywiście na ich występ przydadzą się same sektory z krzesełkami i panienki roznoszące popcorn... Boże broń !!
Koncert w Pradze choć pod paroma względami nieco słabszy niż w Warszawie, był wspaniałym przeżyciem. Polscy fani nie dali o sobie zapomnieć prezentując na każdym kroku flagi z napisami "Thank U for Warsaw". Mam nadzieję, że sprawiliśmy tym radość Dave'owi i spółce i będą chcieli wrócić podczas następnej trasy do naszego kraju.

Podróż powrotna do Polski upłynęła w miłej atmosferze - wszyscy przeżywaliśmy to, co widzieliśmy i słyszeliśmy podczas tych koncertów. Mam nadzieję, że równie pozytywne emocje udzieliły się również i Wam (jeśli byliście w Warszawie i/lub Pradze). Mogę jedynie dodać, że z niecierpliwością oczekuję kolejnej trasy !!! "See you next time" - trzymam Dave'a za słowo !!!

Pozdrawiam serdecznie wszystkich, z którymi przyszło mi dzielić radość tych dwóch wydarzeń !
Jacek Ślopek - Wrocław

© BEYOND words 2003 - 2005