Depeche Mode, Warszawa, Służewiec 2001/09/02 |
To
był jeden z tych koncertów, na które czeka się latami, a jego poziom
i okoliczności mu towarzyszące sprawiły, że pozostanie on w pamięci
uczestników na długo i obrośnie legendą.
Już
od rana na ulicach Warszawy można było zauważyć duże ilości fanów
Depeche Mode. Osoby, które chciały wprowadzić się w klimat nadchodzącego
występu, mogły spędzać czas przed koncertem na imprezie w klubie "Hybrydy",
jednak znakomita większość miłośników Dave Gahana i spółki już od
godzin porannych gromadziła się pod bramami Wyścigów, gdzie zaplanowany
był występ Anglików. No właśnie, bramy wejściowe na Wyścigi. Jak okazało
się ok. godziny 18 - tej, gdy było tam ponad 20 tysięcy ludzi, nie
najlepszym pomysłem było ustawienie trzech wąskich bramek wejściowych.
Niewiele brakowało, by zdenerwowani fani doprowadzili do awantury.
Brak rozsądku organizatorów był przerażający, co doprowadziło do tego,
że większość osób po prostu przeskakiwała barierki. Na szczęście dalej
było już o wiele lepiej i po przebrnięciu przez kontrolę biletów i
toreb, można było wkroczyć na rozległy teren hipodromu służewieckiego,
gdzie stała gigantyczna scena przygotowana do występu gwiazdy wieczoru.
Sektory
powoli zapełniały się fanami zespołu i jak słyszałem póżniej, było
nas na koncercie 36 tysięcy. Około godziny 20 zaczął padać ulewny
deszcz, nad tłumem pojawiły się dziesiątki parasoli, a na scenie support
- niemeicki duet Technique Technoir. Występ dwóch dziewczyn z Niemiec,
może byłby ciekawy, ale nie tego dnia, nie w tym miejscu, nie przed
tą widownią. Muzyka Technique Technoir to bardzo proste, synthpopowe
piosenki, oparte na monotonnym, transowym rytmie, śpiewane słodkim,
trochę irytującym głosikiem przez blond piękność. Usłyszałem nawet
takie porównanie: "Guano Apes w wersji disco-polo". Coś
w tym jest...W każdym razie, ludzie zdenerwowani lejącym deszczem
i długim oczekiwaniem na koncert, po prostu wygwizdali sympatyczne
Niemki. W sumie nie dziwię się...
Po
około pół godzinie poświęconej na wymianę sprzętu, spędzonej w prawdziwej
nawałnicy jaka rozpętała się nad Służewcem, na scenie przygasły światła
i usłyszeliśmy pierwsze dzwięki "Easy Tiger". Na scenie
pojawił się Martin Gore z gitarą i rozpoczęło się...prawdziwe misterium,
które pozostanie chyba w pamięci tysięcy fanów. Muzycy zaczęli grać
instrumentalną skróconą wersję "Dream On", która łagodnie
przeszła w "Dead Of Night". Na scenę wyskoczył Dave Gahan,
powitany entuzjastycznym rykiem publiczności. Utwór został odegrany
z niesamowita wściekłością, Dave rzucał się po scenie, synteztory
jazgotały agresję podkreślało selektywne, bardzo czyste nagłośnienie,
a klimat podtrzymywała padająca cały czas mżawka. Zaraz potem piękna
wersja "Sweetest Condition", a temperatura podniosła się
o kilka stopni, gdy rozbrzmiały pierwsze dzwięki "Halo".
Potężne uderzenia perkusji, na widowni zaczęła się zabawa na całego.
Dave śpiewał z niesamowitym feelingiem, Martin grał na gitarze i wspomagał
Gahana wokalnie, z tyłu Christian Eigner za bębnami, po jego lewej
stronie za klawiszami Andy Fletcher oraz jeszcze jeden klawiszowiec
wynajęty na trasę. Gdy zaczęło się "Walking In My Shoes"
nikt już nie zważał na deszcz, na ścisk, kilkadziesiąt tysięcy fanów
spiewało razem z Davem: "Try Walking In My Shoes !!!!".
Muzykom wyrażnie podobało się przyjęcie i zachowanie publiczności
- Gahan zaczął się uśmiechać do publiki. Następne w kolejności, odśpiewane
chóralnie przez wszystkich "Dream On", było zaledwie preludium
do tego co stało się póżniej. Kolejna część koncertu była dla mnie
osobiście niesamowitym i wzruszającym przeżyciem. No bo czy mogło
być inaczej jeśli Depeche Mode zagrało wyciszone, kameralne, wzruszające,
GENIALNE "When The Body Speaks" (wokalny popis Dave'a, który
wprowadził nastrój zadumy), wstrząsające "Waiting For The Night"
(niesamowity duet wokalny Gore - Gahan i ambientowe efekty wizualne
na ekranie i tysiące zapalniczek, zimnych ogni wśród publiczności)
oraz wzruszające, zaśpiewane przez Martina przy akompaniamencie pianiana
"Sister Of Night". Trzeba było widzieć, JAK Martin przeżywał
każdy wers tekstu, jak wspaniale potrafił oddać emocje jakie zawiera
ta cudowna, wzruszająca piosenka. Nastrój smutku, przemijania, genialnie
oddawał film wyświetlany za plecami Martina, pokazujący pustynię z
jednego ujęcia kamery i zmieniające się pory dnia: od rana do wieczora.
Te trzy utwory wprowadziły mnie w nastrój smutku, ale i pewnego rodzaju
szczęścia, pozwoliły mi zastanowic się nad kilkoma sprawami, a z tego
co widziałem naokoło wiele osób płakało bądż w ciszy przeżywało to
misterium. Następne w kolejności było "Breathe", gdzie Martin
wprowadził trochę bluesowy klimat. Jednak prawdziwy szał na widowni
zaczął się wraz z pierwszymi dzwiękami "Enjoy The Silence".
Tu już nikt się nie oszczędzał, ani publiczność ani muzycy. Gahan
szalał z mikrofonem, Martin spacerował po scenie z gitarą, Eigner
jak oszalały walił w bębny. Chłopcy wydłużyli nieco ten utwór, co
dodało mu transowości. Koniec "Enjoy...", publiczność rozgrzana,
a tu już słyszymy charakterystyczne dzwięki wstępu do "I Feel
You". Po lewej stronie sceny pojawiły się dwie czarnoskóre chórzystki.
"I Feel You" również zostało nieco wydłużone, a końcówka
to był prawdziwy atak na zmysły słuchaczy: prawdziwa, rockowa jazda:
Gahan wpadł w trans, zrzucił z siebie koszulę i pokazał nam swój nagi
tors. Gore uderzał jak oszalały w struny gitary, perkusista grał na
dwie "stopy", obaj klawiszowcy rzucali się przy swoich instrumentach,
a publika?? Publika była wspaniała!! Wszyscy śpiewali, tańczyli, cieszyli
się!! Muzycy postanowili dobić wszystkich do końca i zagrali jeszcze:
"In Your Room" (ten utwór jest wielki zawsze i wszędzie),
porywające "It's No Good" (fajny film na ekranie z Gahanem
siedzącym w knajpie), "I Feel Loved" (tu już Dave dał z
siebie wszystko: biegał po scenie, skakał, zachęcał publiczność do
jeszcze gorętszej zabawy) no i to na co wszysct czekali "Personal
Jesus", w wersji znanej z trasy "The Singles 86-98",
a więc długo, transowo i dużo udziału publiczności. Po tej piosence
muzycy podziękowali za przyjęcie i zeszli ze sceny. Oczywiście wiadomo
było, że za chwilę wrócą i tak też się stało. Bisy zaczęły się od
zaśpiewanego przez Martina "Home". Ten utwór ma swój niepowtarzalny
klimat, idealnie pasujący do deszczowego, chłodnego wieczoru. Następnie
chłopcy zagrali lodowaty, transowy "Clean", gdzie świetnie
pasowała żywa perkusja, póżniej bardziej rockową, rozkołysaną wersję
"Black Celebration" i na koniec to na co czekała chyba większość
fanów - "Never Let Me Down Again". Szał na widowni, szał
na scenie, a że w piosenka była wydłużona blisko do 10 minut, ja już
się słaniałem na nogach, Dave i Martin także. Koniec, przyszedł czas
na pożegnanie, Gahan gorąco podziękowął za tak wspaniałe przyjęcie
i muzycy zniknęli ze sceny... Czekał nas powrót do domu....
Koncert
pokazał, że Depeche Mode są w świetnej, być może życiowej formie.
Koncrt był zagrany idealnie, bez żadnych wpadek, utwory były dobrane
bardzo starannie, co pozwoliło nam, fanom na przeżycie wzruszających
chwil i na zabawę przy doskonałej rockowej muzyce. Dave kilkukrotnie
kierował mikrofon w stronę publiczności, a ta spisała się bez zarzutu
śpiewając całe zwrotki piosenek ("Personal Jesus", "Freelove",
"Enjoy The Silence"). I jeszcze jedno, ktoś powiedział mi
przed koncertem, że woli jechać do Pragi, bo tam koncert będzie w
hali, będzie ciepło i przytulnie. A ja uważam, że przeżycie tego show,
wśród tylu ludzi, przy padającym deszczu, pod zachmurzonym niebiem,
było swego rodzaju przygodą i dodawało jeszcze koncertowi temperatury
i klimatu. To była swego rodzaju przygoda z Depeche Mode....Przygoda,
którą będziemy długo wspominać.
Autor: Grzegorz Szklarek
Warszawa - Służewiec 02.09.2001. |
Postanowiłam wam opisać swoje przeżycia z koncertu, bo bardzo nie
podobały mi się narzekania niektórych sprawozdawców. Nie rozumiem,
jak niektórzy mogli stwierdzić, że na koncercie było mało ludzi. Przyjechałam
do Warszawy bardzo wcześnie rano, ale i tak przyjechałam czarnym pociągiem.
Po krótkiej przechadzce zauważyłam, że jestem na czarnym dworcu, a
i całe miasto przybrało na ten dzień kolor czerni. Ciągle można było
zobaczyć wielu szczęśliwych fanów. Co uważacie, że na torach nie było
ich widać? Pomyślcie trochę - ten teren jest tak olbrzymi, że nawet
30 tys. osób po prostu na nim ginie.
Na
koncert wybrałam się z osobą, o której wiem, że kocha Depeche Mode
tak jak i ja. Ok. 10tej znalazłyśmy się na Wyścigach. Tam rozsiadłyśmy
się na murku przy wejściu, przyglądałyśmy się jak ustawiają bramki
i obserwowałyśmy fanów. Niesamowite jak wielbiciele upodabniają się
do idoli. Widziałyśmy mnóstwo Davidów Gahanów i kilku Martinów Gore`ów.
Niektórzy byli identyczni. Moim zdaniem to idealny sposób, aby złożyć
hołd zespołowi.
Zaczęli wpuszczać dopiero o 17.30. Strasznie dłużył nam się czas, już nie
mogłyśmy wytrzymać. Od godz.15tej ludzie strasznie tłoczyli się przed
bramkami i co chwile skandowali Depeche Mode. My najpierw stałyśmy
z boku, ale podczas wchodzenia i tak dostałyśmy się w tłum. Ochrony
było pełno. Najpierw stali w olbrzymiej grupie przy wejściu, każdy
w niebieskiej koszulce, potem ruszyli do środka. W tym momencie ktoś
z fanów stwierdził - Smerfy idą i wszyscy zaczęli śpiewać piosenkę
z tej bajki. Wszyscy, łącznie z ochroniarzami zaczęli się śmiać. Mimo,
że było ich tak wielu i tak nie poradzili sobie z wielbicielami, którym
chęć dostania się jak najbliżej zespołu dodała skrzydeł i szybko sforsowali
bramki odgradzające sektory. Nasze czekanie zostało trochę osłodzone
- zespół miał próbę i zaśpiewali całe "In your room".
Gdy
już doczekałyśmy się 17.30, dostałyśmy się w tłum przepychający się
do bramek. Pierwsza służyła do przerzedzenia tłumu, druga do sprawdzenia
biletów, trzecia - przeszukania plecaków (nie pozwalano ludziom wnosić
aparatów i magnetofonów, choć później widziałam jak na koncercie niektórzy
i tak je włączali), a czwarta - dzielenia na sektory. Przeżyłyśmy!!
Jesteśmy w środku! Miałyśmy dużo czasu na znalezienie dobrego miejsca
i niecierpliwie czekałyśmy na koncert.
Nikt
nie wiedział, kto będzie jako support. Wielu miało nadzieję, że Agressiva
69, ale okazało się, że jest to zespół Technique - przyjaciel DM.
Dwie dziewczyny, jedna śpiewała, druga grała na keyboardzie. Muzyka
sympatyczna, ale panny? Jak lalki z wosku, w ogóle się nie ruszały.
Po nich były ostatnie przygotowania. Duży aplauz dostali ludzie od
reflektorów, podczas wdrapywania się po sznurowych drabinkach nad
scenę. Tłum znów skandował. W końcu po długim oczekiwaniu zgasły światła,
ludzie ucichli i nagle wybuchła wrzawa! Scena zalśniła purpurą i ukazał
się zespół. Najpierw Andy, ubrany normalnie, za swoim instrumentem.
Potem Martin, jak to Martin, zawsze bardzo oryginalny. Miał białe
spodnie, dziwną białą spódnicę, ale najlepszy był sweter - biały,
gruby, ze śmiesznymi frędzelkami, piórami i cekinami, dokładnie taki,
jakie były u nas modne kilka lat temu. Rozległy się pierwsze dźwięki.
Olbrzymi grzmot oklasków towarzyszył pojawieniu się na scenie Dave`a.
Miał na sobie marynarkę i wąskie spodnie w kant (oba czarne w paski),
pod spodem obcisłą, czarną koszulkę bez rękawów, którą potem i tak
zdjął. Ostre wejście "The dead of night"
Tłum oszalał.
Zaśpiewali mnóstwo piosenek. To ich lista:
The
Dead Of Night
Halo
The sweetest condition
Waiting for the night
Dream on
Walking in my shoes
Sister of night
Breathe
Freelove
When the body speaks
In your room
Enjoy the silence
Goodnight lovers
I feel you
I feel loved
It's no good
Home
Clean
Personal Jesus
Black celebration
Never let me down again
Oczywiście nie są po kolei, ale to trudno było zapamiętać.
>W
tej chwili w zespole jest ich więcej. Czasem śpiewali w siedmioro.
W większości piosenek mieli perkusistę - Christiana Eignera, ale też
klawiszowca - Petera Gordeno, a w kilku piosenkach dwie murzynki w
chórku - Jordan Bailey i Georgia Levis - dały ciekawy efekt. Światła
i efekty były super dopasowane.
Wszystkie
piosenki były świetne, ale najbardziej niesamowita chyba była ta:
Zrobiło się cicho i ciemno. Nagle scenę zalało tylko fioletowe światło.
Z przodu ukazał się Martin, jego anielski strój wyraźnie odcinał się
od ciemnego otoczenia. Z tyłu, z ciemności dobiegły dźwięki fortepianu
(to klawiszowiec grał na keyboardzie). Wszyscy zastygli w oczekiwaniu,
którą balladę usłyszą. Słowa "Sister of night..." sprawiły,
że z ponad 30 tys. piersi wyrwało się westchnienie, czasem nawet szloch
- było to tak cudowne. Nagle wśród publiczności zaczęły błyskać pojedyncze
zimne ognie, po nich zapalały się następne i następne... Po pewnym
czasie zrobiło się ich tysiące. Wspaniały, niezapomniany widok! Widownia
pokryta mnóstwem gwiazd - hołd złożony tym trzem, świecącym najjaśniej,
a pojawiającym się na scenie. Łańcuch błyszczących ludzkich serc przepełnionych
miłością do Depeche Mode. Piosenka była wykonana wolniej i dużo namiętniej
niż na Ultrze (no i tylko przy fortepianie!). Następną piosenkę też
śpiewał Martin, "Breathe" wykonali bardzo ostro, inaczej
niż na płycie. Martina instrumentem była gitara. Rzadko grał na keyboardzie.
David na scenie był bardzo żywiołowy, biegał, skakał, tańczył - nic
dziwnego, że było mu gorąco. Po pewnym czasie topless pokazał swoje
tatuaże. Podczas "Waiting for the night" na ekranie z tyłu
pojawiła się fioletowa woda i refleksy, jakie daje kropla, która do
niej wpada, na przemian ze świetlistym deszczem. Przy "Black
celebration" pojawiał się graffiti ten napis i inne znaczki.
Natomiast przy "Personal Jesus" błyskały z tyłu dwa srebrne
krzyże. Zespół na przemian kołysał i podrywał ludzi. Można sobie tylko
wyobrazić 30tys. ludzi wymachujących w górze rękami równo w ślad za
Gahanem - falujące zboże! Po "Goodnight lovers" David fantastycznie
uciszył ludzi - tak jak na płycie - nikt się nie odezwał, milcząc
czekano na kolejny numer, przy którym znów wybuchła wrzawa. Wspaniale
było też jak przy kilku piosenkach zjeżdżały z góry świetliste łańcuchy
i zapalały się na nich lampki czerwone lub białe - wyglądało to jak
rozgwieżdżone niebo! "Enjoy the silence"... To trzęsienie
ziemi? Nie - to zjednoczone głosy wszystkich fanów śpiewających razem
najbardziej znaną piosenkę zespołu. Błękitny ekran "In your room"
- spokój pływających ryb, nagle rekin! Niepokój w duszach! Dave!!!
Co ma znaczyć dawanie w żyłę? Pamiętaj, teraz jesteś "Clean"!!
Niby wszystkie piosenki znane, ale na koncercie tak brzmią, że na
początku trudno poznać, która się zaczyna. Można się pomylić.
Wielbiciele
nie chcieli dać zejść swoim ulubieńcom. Zostało to docenione. Na bis
zostało zagranych aż 5 piosenek, co do tej pory im się nie zdarzyło.
Mam nadzieję, że DM będą pamiętać o Polsce przy następnej trasie i
nie każą nam czekać kilkunastu lat.
Koncert
był niesamowity. Nie dziwcie się, że powtarzam to słowo, bo nie wiem,
jakich przymiotników użyć, cudowny, nieziemski i.t.d. I tak nie oddam
w pełni swoich uczuć. Fani śpiewali wszystkie stare i nowe piosenki
razem z zespołem. Na pewno wiele gardeł zostało zdartych. Gdy zespół
po bisach zniknął na dobre, fani nie dali za wygraną. Wciąż ich wywoływali.
Na pożegnanie wyszedł Gahan, podszedł do krawędzi sceny i unosząc
ręce w górę wydał tryumfalny okrzyk.
To
są moje wspomnienia z koncertu, nawet nie pamiętam tego, że prawie
cały czas padał deszcz. Gdzieś 0,5h przed końcem przestał. Jedyną
złą stroną koncertu było jego przygotowanie - i tu daję czerwoną kartkę
wszystkim organizatorom. Ale wierzcie: dla prawdziwego fana niewygody
są niczym w porównaniu z niesamowitymi przeżyciami. Tylko to jest
ważne i tylko to się liczy. Jeszcze tysiąc razy mogę się przepychać
na koncert!!!!
Autor: Magda
Warszawa 02.09.01, Praga 04.09.2001. |
Warszawa 02.09.01, Praga 04.09.2001.
Na koncert do Warszawy wyruszyliśmy z Wrocławia pociągiem pośpiesznym
o 4:00, aby zdążyć przed koncertem odwiedzić 'Hybrydy' i zaliczyć
zapowiadaną tam świetną zabawę na MEGA Party. Dotarliśmy na czas -
bo ok. 9:50 byliśmy na miejscu. Podróż upłynęła nam spokojnie, choć
początkowo myśleliśmy, że przyjdzie nam spędzić te 5-6 godzin na stojąco
na korytarzu... Na szczęście jeden z pracowników kolei napomknął coś
o dwóch zupełnie pustych wagonach drugiej klasy na początku pociągu...wielkie
dzięki !!!
Gdy byliśmy już w 'Hybrydach' okazało się, że zapowiadane atrakcje
(historia DM na telebimie) okazały się niestety nieco przesadzone
- na średniej wielkości ekranie obejrzeć można było 'Devotional' i
'101' , co przyznacie sami zbyt wielką atrakcją dla nas wszystkich
już nie jest... szkoda, że pomimo tylu miesięcy przed imprezą organizatorzy
nie postarali się o np. wywiady z Depeche Mode, archiwalne programy
z MTV, czy choćby amatorskie nagrania z koncertów inne niż te, wydane
oficjalnie. Jako, że ceny alkoholu i drinków były zupełnie warszawskie,
postanowiliśmy nie tracić więcej czasu w tym miejscu na obserwowaniu
kręcących się na parkiecie ludzi i wyruszyliśmy na małą rundkę po
mieście. Niedaleko od klubu są Łazienki, więc postanowiliśmy spędzić
tam chwilę, zanim nie udamy się na Służewiec. Rano lub w nocy padało
i w parku panowała miła wilgotna i chłodna atmosfera. Po godzince
lub dwóch wróciliśmy jeszcze na jakiś czas do 'Hybryd', gdzie wykupiliśmy
wejściówki na wieczorną imprezę (ponieważ ilość miejsc w klubie była
ograniczona, a nie chcieliśmy spędzić kilku godzin na dworcu) i tak
przygotowani ruszyliśmy na Tor Wyścigów Konnych.
Po dotarciu na miejsce zastaliśmy już tłum ludzi przy bramach, chcących
dostać się w pierwszej fali pod scenę, co jakiś czas dojeżdżały w
to miejsce autobusy i samochody dowożące fanów ze wszystkich stron
Polski - spotkaliśmy znajomych z Rybnika i okolic Wrocławia...Wszyscy
byli podekscytowani tym co miało nastąpić po 20:00. Dowiedzieliśmy
się, kiedy bramy zostaną otwarte i stanęliśmy odpowiednio wcześniej
w zbierającym się coraz większym tłumie, aby nie zostać zupełnie z
tyłu gdy rozpocznie się wpuszczanie ludzi. W tłumie trzymaliśmy się
wszyscy za ręce i pod ramię żeby nie stracić ze sobą kontaktu - jak
się okazało na nic się to zdało... Pośrodku, pomiędzy dwoma otwartymi
bramami znajdowały się barierki, które miały (chyba ?) za zadanie
skanalizować przepływ fanów do wejść, niestety stały się przyczyną
wielu przykrości w postaci siniaków, otarć i innych kontuzji. Napierający
tłum nie dał się bowiem długo trzymać w tak sztucznie i powiedzmy
szczerze nienajlepiej stworzonych ryzach i po pół godzinie zaczęto
przeskakiwać przez wyżej wymienioną przeszkodę. Stwierdziliśmy, że
nie ma na co czekać i poszliśmy za przykładem innych przeskakując
barierę. Niestety w międzyczasie nie wszystkim się to udało i tak
rozdzieliliśmy się na kilka godzin, gdyż paru naszych kolegów zostało
zatrzymanych przez ochroniarzy za barierką... Po drodze pod scenę,
minęliśmy jak huragan kilka pomniejszych bramek, na których ochroniarze
starali się jak mogli, ale przy niewielkiej ich ilości nie dawali
sobie rady z kontrolą biletów, że nie wspomnę o plecakach i torbach...
Trochę żałowaliśmy, że nie wzięliśmy wszyscy ze sobą aparatów fotograficznych,
bo ich wniesienie okazało się dziecinną igraszką...
Umówiliśmy się, że w razie zgubienia się znajdziemy się po prawej
stronie sektora A i tak się rzeczywiście stało. Mieliśmy miejsce parę
metrów od barierek sektora VIP i granicy sektora A. Na parę godzin
przed "właściwym" koncertem (mam na myśli Depeche Mode,
oczywiście) staliśmy w kłębiącym się tłumie. Całe szczęście, że trawę
wyłożono matą i nie staliśmy w błocie po pas, ale i tak to co się
działo przypominało filmy grozy... Ludzie walczyli o każdy metr kwadratowy
ziemi znajdujący się nieco wyżej od innych (cały teren pokryty był
pagórkami), każdy chciał widzieć jak najwięcej, co z powodu głupiego
umiejscowienia sektorów było utrudnione... Sektory VIP wiały przez
kolejne półtorej godziny pustką, co doprowadzało nas do szewskiej
pasji, bo gdy się stoi na wyciągnięcie ręki od zupełnie pustego terenu,
w tłumie który ciśnie ze wszystkich stron, tak że trudno zaczerpnąć
powietrze, na dodatek z góry leje się woda, naprawdę trudno znaleźć
inne niż niecenzuralne słowa pod adresem tego pomysłu... Po co stworzono
układ miejsc jak na festiwalu, nie wiem do dziś...
Czas spędzony przed koncertem, w tłumie należał do najbardziej wyczerpujących
i szarpiących nerwy doświadczeń tego wieczoru... na szczęście pogoda
nie była okrutna, bo gdyby wyszło słońce zacząłby się koszmar upału,
duchoty i fali omdleń...
Gdy zaczął grać support mieliśmy niespecjalnie zadowolone miny - przed
nami usadowili się trzej "drągale" po 1,90 wzrostu i nic
poza najwyższym elementem perkusji na scenie nie było widać, o telebimie
nie wspomnę ! Ale w końcu support, to support i nikt tam specjalnie
nie zwracał uwagi na desperackie próby niemieckiego duetu (tego nie
jestem pewien, z powodów braku widoczności, o którym wspomniałem)
poderwania publiczności... Na szczęście dziewczyny z Technique nie
zmuszały nas do wysłuchania ich zbyt długo i do DM pozostało już jakieś
20-30 minut...
...gdy zgasły wszystkie światła i w powietrzu dało się słyszeć pierwsze
takty "Easy Tiger", a po nich na scenie pojawili się Fletch
z Martinem nie posiadaliśmy się z radości !!! Istne szaleństwo ! Wiedząc,
że za chwilę zespół naprawdę da czadu podczas "The Dead of Night"
serce biło mi naprawdę szybko i gdy na scenie był już Dave wiedziałem,
że ten koncert będzie udany bez względu na ścisk, pogodę i utraty
widoczności, których w sumie już podczas samego koncertu nie było
tak dużo, bo podskakujący tłum jakoś dziwnie się ubija i wyrównuje
wzrostem :-) ! Gdy nie widziałem sceny spoglądałem na ekran po lewej
stronie i wszystko było OK. Do dziś w mojej głowie słyszę śpiewających
fanów podczas choćby "Dream On", "Enjoy the Silence",
"I Feel You", "Personal Jesus" , "Black Celebration",
"Never Let Me Down Again"... sam zdarłem sobie gardło śpiewając,
ale nie spodziewałem się, że będzie nas tak dobrze słychać ! Nagłośnienie
otwartej przestrzeni sprawia, że fani mają więcej "do dodania
od siebie" i Dave czasami specjalnie przerywał śpiew, żeby przekonać
się, czy ktoś poniżej mu wtóruje - nie zawiódł się ani razu!!! To
było coś na co warto było czekać choćby i 16 lat ! Koncert na Służewcu
zapamiętam jako najlepszy koncert na jakim byłem - bez wątpienia !
Dodatkowo atmosferę stworzyło morze sztucznych ogni podczas "Sister
of Night" , a piosenki śpiewane przez Martina były właściwie
występem przy wtórującym mu 30-tysięcznym chórze ! Niesamowite uczucie
! Na dodatek zespół zagrał nieco zmienione (w porównaniu np. z amerykańską
trasą ) wersje "Dream On", czy "Enjoy the Silence",
co tylko dodało smaczku temu koncertowi - stał się przez to jedyny
w swoim rodzaju, czego nie można powiedzieć, o koncertach z poprzedniej
trasy, gdy wykonania były bardzo zbliżone do siebie... No i Dave !!
Energia jaka go rozpierała to naprawdę coś niesamowitego !! Gdy spojrzymy
wstecz na jego statyczne występy podczas 'The Singles 86>98 Tour',
to stwierdzimy, że to, co widać było na scenie na tej trasie, było
naprawdę szokujące !!! Cieszę się, że David emanuje radością życia
i daje całego siebie na koncertach - widać po nim zmiany, jakich doświadczył
w ciągu ostatnich lat... To naprawdę wspaniałe, że swoją radość życia
przekazuje przy każdej okazji !!
Scenografia
i teledyski puszczane w tle przygotowane przez Antona były skromne,
ale zupełnie w sam raz. Wśród moich znajomych furorę zrobił czarno-biały
klip z kafejki puszczany podczas "It's No Good". Rewelacja
! Widok pustyni w Arizonie podczas "Sister of Night", czy
rybki i rekina pływających podczas "In Your Room" powodował,
że widowisko było przedniej marki. Animacja na "Black Celebration"
też była niczego sobie ! Gra oświetlenia z zsuwającymi się spod powały
sceny lampeczkami powodowały, że np. "Enjoy the Silence"
przyszło nam śpiewać we wspaniałej powodzi światła, które sprawiło
że łatwo zapomnieliśmy o wszystkich negatywnych odczuciach sprzed
koncertu i o padającym (lejącym się) nam na głowy deszczu. I tak było
do samego końca ! Nie zapomnę tego wydarzenia do końca życia !!!!
Powrót do Wrocławia do osobny rozdział tej historii, o którym wolelibyśmy
szybko zapomnieć! Brak połączeń pośpiesznych z dużym, bądź co bądź,
miastem wojewódzkim, aż do 8:20 (teren Służewca opuściliśmy o północy),
niewystarczająca (o ile w ogóle można to tak nazwać) poczekalnia na
Dworcu Centralnym, brak siedzeń, czy ławeczek (a dworzec ten nie należy
w końcu do najmniejszych w Polsce) na takiej przestrzeni, sprawił,
że te 6 godzin (od 2:00, gdyż wtedy udało nam się zebrać całą grupą)
spędzonych na twardej posadzce przy próbie zaśnięcia choćby na godzinkę,
w przeciągu, będąc przemoczonym, przepoconym i zmęczonym dały nam
porządnie popalić. Każdy marzył o kąpieli, powrocie do łóżka i domu.
Udało się nam dojechać o 13:50... 14 godzin po koncercie. Masakra.
Ale było, minęło. Nic nie zmąci mojej radości z tego co przeżyłem
podczas tych dwóch wspaniałych godzin !!!
Chcąc
przeżyć w tym roku więcej podobnych, pełnych radości chwil, postanowiliśmy
zaliczyć podczas tej trasy dwa koncerty - pojechaliśmy 4 września
na koncert do Pragi. Po odespaniu podróży do stolicy naszego kraju,
wynajętym busem wyruszyliśmy o 8:00 rano do stolicy naszych południowych
sąsiadów. Podróż wygodna i spokojna zupełnie nie przypominała tej
do Warszawy, więc w zupełnie odmiennych humorach wysiedliśmy na parkingu
obok Paegas Arena. Obok hali, w której odbył się już koncert w 1998
roku, kręciło się już troszkę fanów, ale był to dopiero początek jakiegokolwiek
ruchu w tym miejscu. Rozkładały się dopiero namioty z oficjalnymi
gadżetami koncertowymi (koszulki, płyty, programy - 'Exciter Tour
Book', inne drobiazgi). Stali też już fani z Czech sprzedający swoje
koszulki (z nadrukami strony www.depechemode.cz). Postanowiliśmy poczekać
na otwarcie oficjalnych namiotów i czas przed koncertem spędzić jakoś
w mieście. Po małej rundce po rynku, zjedliśmy obiad pod 'Złotymi
Aniołami' i udaliśmy w stronę hali. Tam zakupiliśmy programy i koszulki
(te od fanów z Czech, bo oficjalne było po 900 koron i nie wszystkim
ta cena specjalnie odpowiadała), a potem zapuściliśmy się w tłum oczekujących.
Co jakiś czas napotykaliśmy znajomych, robiliśmy sobie zdjęcia z flagami
różnych krajów, skąd przyjechali fani na koncert (Polska, Węgry, Czechy...)
i o mały włos nie udzieliliśmy wywiadu dla bułgarskiego MTV (w zamian
zaprezentowaliśmy przed kamerą jedną z flag przywiezioną przez jeden
z polskich fan-klubów i wykrzyczeliśmy na całe gardła "Depeche
Mode, Depeche Mode !!!" oraz pozdrowienia z Polski)...
Przed halą tłum był mniejszy niż w Warszawie i gdyby nie to, że otworzono
pojedyncze skrzydła drzwi wejście takiej masy ludzi odbyłoby się zupełnie
gładko... Po przejściu przez kontrolę biletów rozdzieliliśmy się,
gdyż niektórzy z nas chcieli być blisko sceny, a ja, mając w pamięci
poprzednią trasę i to co się wtedy działo pod sceną, razem ze znajomym
ruszyliśmy na trybuny. Znaleźliśmy całkiem niezłe miejsce (po lewej
stronie sceny, za ludźmi z Wrocławia z dwoma małymi polskimi flagami
- to tak dla sprecyzowania naszej pozycji). Przez dwie godziny przed
koncertem, obserwowaliśmy ze zgrozą naszych znajomych, tracących co
chwilę równowagę w falach ogarniających tłum pod sceną, przypominając
sobie nas samych w podobnej sytuacji trzy lata wcześniej... Ta sama
duchota, masakryczny ścisk, brak jakiegokolwiek chłodzenia (w Warszawie
był chociaż deszcz), woda podawana w kubkach i spora ilość mdlejących
ludzi przenoszonych na rękach nad głowami do punktu pierwszej pomocy...
podobne obrazki natychmiast pojawiły nam się przed oczami... Jak myśmy
to wtedy przeżyli :-)) ?
Miejsce
okazało się świetne - scena jak na dłoni, jedynie wspornik sceny zasłaniał
chwilami Dave'a szalejącego z mikrofonem, a głośniki przesłaniały
nieco obrazy wyświetlane na ekranie. To jednak nie zepsuło nam odbioru
praskiego koncertu. Niestety nieco gorzej zespół prezentował się w
hali - akustyka areny sprawiła, że muzyka była za głośna i ze śpiewania
wraz z zespołem nic nie wyszło... Np. podczas "Black Celebration"
nie udało się Dave'owi nic wskórać, po prostu to, co dochodziło z
głośników skutecznie przeszkodziło w chóralnym śpiewaniu refrenu...
W połowie koncertu Dave, widocznie na pocieszenie, krzyknął "It's
so much fun as in Poland" !!! To dodało nam otuchy i do końca
koncertu próbowaliśmy walczyć z decybelami wydobywającymi się z głośników...
W paru przypadkach się udało - "I Feel You", czy "Personal
Jesus" zabrzmiały naprawdę nieźle ! Najwspanialszy był jednak
widok hali i rąk fanów ruszających się w rytm muzyki podczas paru
kawałków ! Do tej pory obserwowałem "łany zboża" (Never
Let Me Down Again) jedynie w telewizji, lub będąc w środku tłumu (a
tam, przyznacie mi chyba rację, niewiele widać poza najbliższymi sąsiadami),
a tym razem stojąc nieco z boku i mając 3/4 hali na oku widziałem
to na własne oczy !!! Niezapomniane wrażenia !!
Zdarłem sobie gardło, byłem równie zmęczony jak moi znajomi pod sceną,
ale było to radosne zmęczenie ! W Czechach zdziwił mnie jednak fakt,
że nie wszyscy obecni na koncercie ogarnięci byli taką ekstatyczną,
powiedziałbym, radością - przede mną stało trzech kolesi (chyba Czechów),
którzy nie ruszyli ani na milimetr podczas całego występu !!! Wyobrażacie
to sobie ? Podobnie dziwnie patrzyli się na mnie Czesi stojący obok,
gdy tylko zacząłem podskakiwać, śpiewać na całe gardło i próbować
ruszać się w rytm muzyki... Hmm. Naprawdę zastanawiające. Poniżej
stali Polacy i ich zachowanie przypominało moje - pomyślałem sobie
- co się stanie, gdy zabraknie takich ludzi jak my ? Kto wtedy będzie
się cieszył na koncertach Depeche Mode ??? Może wtedy rzeczywiście
na ich występ przydadzą się same sektory z krzesełkami i panienki
roznoszące popcorn... Boże broń !!
Koncert w Pradze choć pod paroma względami nieco słabszy niż w Warszawie,
był wspaniałym przeżyciem. Polscy fani nie dali o sobie zapomnieć
prezentując na każdym kroku flagi z napisami "Thank U for Warsaw".
Mam nadzieję, że sprawiliśmy tym radość Dave'owi i spółce i będą chcieli
wrócić podczas następnej trasy do naszego kraju.
Podróż
powrotna do Polski upłynęła w miłej atmosferze - wszyscy przeżywaliśmy
to, co widzieliśmy i słyszeliśmy podczas tych koncertów. Mam nadzieję,
że równie pozytywne emocje udzieliły się również i Wam (jeśli byliście
w Warszawie i/lub Pradze). Mogę jedynie dodać, że z niecierpliwością
oczekuję kolejnej trasy !!! "See you next time" - trzymam
Dave'a za słowo !!!
Pozdrawiam
serdecznie wszystkich, z którymi przyszło mi dzielić radość tych dwóch
wydarzeń ! Jacek
Ślopek - Wrocław
|