"Z cegłą na głowie"

Depeche Mode fascynuje kolejne pokolenie fanów. Grupa Depeche Mode 2 września zagra w Polsce, po raz pierwszy po 16 latach. Gdy w pierwszej połowie lat 80. ktoś nazwał ich "Beatlesami epoki syntezatorów", porównanie to wydawało się niestosowne, a przynajmniej na wyrost. Dziś Depeche Mode powszechnie uchodzi za głos sumienia pop-kultury ostatnich dwóch dekad.

Był rok 1985, gdy na warszawskim Torwarze pojawił się brytyjski kwartet. Fatalne nagłośnienie, nie odbiegające od ówczesnej polskiej normy, sprawiało, że z głośników zamiast soczystych melodii sączyła się dźwiękowa melasa. Na płycie lodowiska nie brakowało miejsca, wbrew późniejszym legendom, jakoby spod kas wypełnionego Torwaru odprawiono z kwitkiem tysiące fanów. A właśnie ten koncert obrósł w rozmaite legendy, bowiem, jak dziś powszechnie się twierdzi, wyznaczył początek rodzimej subkulturze depeszów stworzonej przez wielbicieli zespołu.

Ale występ ten miał wymiar symboliczny. Był zetknięciem prowincjonalnej stolicy kraju w środkowowschodniej Europie z artystami, którzy prowincję opuścili na dobre. Nawet dziś muzycy podkreślają, że w Basildon - betonowym miasteczku zbudowanym od podstaw w latach 60., by odciążyć przeludniony Londyn ? między kolejnymi wychylonymi piwami można tylko pójść na spotkanie w kółku parafialnym albo do jedynego kina w mieście. W Basildon najlepiej - jak czynił David Gahan, wokalista Depeche Mode ? handlować kradzionymi motocyklami, a szczytem marzeń dla wielu była nudna posada w banku, gdzie dzięki protekcji, po kilkumiesięcznym zasiłku dla bezrobotnych, trafił kompozytor i autor tekstów Martin Gore. Równie błyskotliwie rozwijała się kariera agenta ubezpieczeniowego Andrew Fletchera, trzeciego muzyka, który nieprzerwanie od dwóch dziesięcioleci gra w zespole.

Początek lat 80. to już jednak okres, gdy bunt wykrzykiwany w punkrockowych tekstach Buzzcocks, Shame 69 czy Sex Pistols zaczął się ustateczniać. I okazało się, że dźwięki prymitywnych syntezatorów wydobywane przez dwudziestolatków spod Londynu dobrze wpasowują się w nowy styl nazwany new romantic. Dziś wyraźnie widać, że ta prosta (a czasami prymitywna) muzyka taneczna, z chwytliwymi refrenami i bełkotliwymi acz pełnymi sentymentalnych uniesień tekstami o miłości, tworzona przez Visage (grupę kierowaną przez animatora new romantic, ongiś prezentera dyskotekowego Steve'a Strange'a), Human Ligue czy Spandau Ballet odpowiadała młodym Brytyjczykom z klasy średniej, akceptującym rządy żelaznej Margaret Thatcher. Stroniła ona zarówno od buntowniczych punkowych nastrojów jak i drapieżnego erotyzmu muzyki dyskotekowej zza Atlantyku.Mroczne klimaty.

Kto wie, gdyby wtedy, po sukcesie albumu ?Speak And Spell? z 1981 r., grupę dostał do obróbki duży koncern, skończyłoby się może na dwóch, trzech coraz słabszych płytach, powielających sukces debiutu, a koncert na Torwarze byłby dla DM już tylko smętnym epitafium. Stało się inaczej: Depeche Mode pozostali wierni niezależnej wytwórni Mute, dla której nagrywają tak ważni dla rocka artyści jak Nick Cave czy Einstürzende Neubauten. A o obyczajach panujących w Mute najlepiej świadczy to, że pierwszy kontrakt zespół podpisał po dobrych paru latach współpracy (ponoć na wypadek śmierci szefa Mute, Daniela Millera), wcześniej wystarczył uścisk dłoni dyrektora i słowna umowa. W Depeche Mode ? wbrew temu, co można by sądzić o zespole tej klasy ? nigdy nie było sztabu menedżerów, a funkcje te pełnił muzyk Andrew Fletcher, o którym powiada się nawet, że na scenie wolałby mieć faks zamiast syntezatorów. I wbrew obyczajom panującym w branży, artyści długo unikali pokazywania swoich twarzy na okładkach płyt.

W 1983 r. Martin Gore ? pod wpływem niemieckiego Einstürzende Neubauten uzbrojonego w wiertarki, szlifierki i młoty pneumatyczne ? zaczął biegać z magnetofonem po East Endzie i rejestrować rozmaite miejskie odgłosy, które następnie znalazły się w świetnym albumie ?Construction Time Again?. Także teksty nabrały ostrości: opowiadały o hipokryzji wielkich korporacji, zbrojeniach i niszczeniu przyrody, a dziś takie utwory jak ?Pipeline? należą właściwie do klasyki rocka industrialnego.Rok później powstały ?Master And Servant? i ?People Are People?. W pierwszym Gore opisywał formy politycznego i seksualnego zniewolenia, a tekst uzupełniały odgłosy łańcuchów i trzaskanie bata. Z kolei w drugim, nawołującym do tolerancji i do dziś przez wielu uważanym za najważniejszy w dorobku grupy, Gore śpiewał: ?Teraz kopiesz, bijesz i krzyczysz/A ja wciąż wierzę w twój rozsądek?. Najbardziej wstrząsający okazał się jednak ?Blasheomus Rumours? ? utwór o nastolatkach, z których jedną odratowano po samobójczej próbie, a druga potrącona przez samochód skończyła na wózku inwalidzkim. Największą moc niósł finał utworu i to on spowodował gwałtowny protest Kościoła: ?Nie chcę rozpuszczać bluźnierczych plotek/A jednak myślę, że Bóg ma niezdrowe poczucie humoru/I kiedy umrę z pewnością będzie się śmiał?.To mroczne oblicze Depeche Mode potwierdził kolejny album ?Black Celebration?, a i tu nie obyło się bez nieporozumień. I tak tytułowa kompozycja odczytywana bywała jako rzecz z pogranicza czarnej magii i działania sił nieczystych, a tymczasem chodziło o ?czarną uroczystość? w barze, kończącą kolejny czarny, beznadziejny dzień życia. Utwór ten (podobnie jak na przykład ?Fly On The Windscreen? z obsesyjnie powtarzaną frazą, że ?Śmierć jest wszędzie?) sprawił, że zespołem zainteresowali się dla odmiany wyznawcy rocka gotyckiego, lubujący się w mrocznych, ciężkich i posępnych klimatach (rodem ze średniowiecznych katedr) zaprawianych szczyptą tajemniczości. Do dziś zresztą muzyka Depeche Mode stanowi żelazny punkt programu na imprezach wyznawców gotyku. Trzeba też dodać, że motywy religijne stale obecne w twórczości grupy nieraz jeszcze budzić miały emocje. Tak na przykład liczne organizacje religijne odsądziły zespół od czci i wiary, gdy ten nagrał piosenkę ?Osobisty Jezus?, chociaż utwór inspirowany był po prostu wspomnieniami pani Presley o boskim Elvisie.

Białe dżinsy, czarne dżinsyKtoś złośliwy mógłby powiedzieć, że Gahan, Gore i spółka świetnie wykorzystali emocje odbiorców. Bo przecież były i new romantic, i industrial, i gotyk, a w latach 90., gdy przyszła fala techno i rozmaitych odmian muzyki elektronicznej, DM stali się wręcz żywymi klasykami. Wtedy jednak przekornie na płytach ?Songs Of The Faith And Devotions?, a potem ?Ultra? zwrócili się ku ostrym rockowym brzmieniom, hymnom niemal w stylu gospel i instrumentarium akustycznemu. I w istocie DM w latach 80. i 90. przepowiadali raczej kolejne zmiany muzyczne, a nie ulegali obowiązującym modom i pewnie tym zdobyli uznanie fanów.A to właśnie depesze są niespotykanym zjawiskiem socjologicznym, które budziło i budzi nieporozumienia. Niegdyś o subkulturowej przynależności decydował ubiór: sami fani dość naiwnie dzielili się na, według swoich sympatii, davidów i martinów, potem jednak już wygląd Gahana decydował o ich wizerunku. Buty na grubej podeszwie (u weteranów ruchu ? z blachą), białe dżinsy, przez młodszych fanów ironicznie nazywane endżojami, od czasu przeboju ?Enjoy The Silence? z 1990 r. zamienione na czarne, obowiązkowa skórzana kurtka i osobliwa fryzura na cegłę czy też kaczy kuper. Wiedza obowiązkowa depeszowca uczestniczącego w imprezach fanów, czyli depotekach, obejmuje także davedance ? przejęte od wokalisty ruchy przedramieniem, piruety czy ?kręcenie lassem? wykonywane przez prawy nadgarstek.

O oryginalności polskiego wcielenia depechów decydowała szczególna identyfikacja z idolami, a nie społeczna specyfika subkultury (wbrew temu, co się słyszy, nie rozwijała się ona w małych miasteczkach, ale, jak każda porządna podkultura, w dużych aglomeracjach i to początkowo wśród osobników, których stać było na nową ?skórę?). Wbrew opinii policyjnych ekspertów depechów nie wyróżnia także nadmierna agresywność, przypisywana im nieustannie od 1991 r., gdy podczas bójki na dworcu kolejowym w Kłodzku wepchnięto pod pociąg jednego z metalowców.Co ciekawe, depechowcy ? dotyczy to także tych z Europy Zachodniej i fanatycznych amerykańskich wielbicieli zespołu ? to bodaj pierwsza subkultura czasów postmodernistycznych, wolna od jakkolwiek pojętej ideologii typowej dla wcześniejszych ruchów młodzieżowych; od tej anarchicznej, wyznawanej na przykład przez punkowców, i tej opartej na sile oraz porządku, wygłaszanej choćby przez rodzimych skinheadów. Jeśli rzeczywiście doczekaliśmy się zmierzchu rozmaitych wyrazistych ideologii, przynajmniej w kulturze popularnej, to depy są znakiem tych właśnie czasów.Noce żywych trupów.W tym szczególnym przywiązaniu do zespołu jest jednak coś więcej od postmodernistycznej układanki różnych stylów muzycznych, wizerunków i zachowań scenicznych dobranych wedle uznania. W biografii Depeche Mode istnieje bowiem niezwykły naddatek emocjonalny czy też lepiej powiedzieć egzystencjalny. W przeciwieństwie do tego, co zwykliśmy sądzić o szczęśliwych karierach gwiazd popestrady, wyreżyserowanych przez koncerny i opisanych przez media, angielski zespół funkcjonował w nieustannym stanie zagrożenia. Okazuje się bowiem, że im bardziej muzycy mieli siebie naprawdę dosyć, tym bardziej byli autentyczni i tym bardziej stawali się zespołem, który raz jeszcze ? naprawdę nie wiadomo jak ? potrafił się podnieść i nagrać zaskakującą, lepszą od poprzedniej płytę.Tak było przecież od początku. Gdy po pierwszych sukcesach DM opuścił ówczesny mózg grupy Vince Clark, wydawało się, że to koniec. Potem depechów wyniszczały gigantyczne trasy koncertowe. Celebration Tour trwało 5 miesięcy, podczas następnego tournée zagrali 101 koncertów, ze wspaniałym finałem dla 75 tys. w Pasadenie.Efektem monstrualnego Devotional Tour było niemal 180 koncertów i 2 mln widzów. Gore uzależniony od narkotyków jeździł z osobistym dealerem, cały zespół korzystał ze sztabu lekarzy i pomocy psychiatry. Nie pomogło. Podczas jednego z koncertów Dave dostał ataku serca, sączącego piwo za piwem Martina dopadł atak epilepsji, a Andrew Fletcher popadł w depresję i został zastąpiony na trasie przez innego instrumentalistę. Atmosfery nie zniósł Alan Wilder i po kilkunastu latach zrezygnował z gry w zespole. Muzycy mieli siebie dosyć tak dalece, że jeździli osobnymi limuzynami, mieli osobne garderoby i apartamenty, a po koncertach organizowali balangi na osobnych piętrach, byle tylko się nie spotkać. Nie dość na tym. Wkrótce Gahan, ogarnięty manią prześladowczą i atakami paranoi, podciął sobie żyły, a potem w hotelowym pokoju przedawkował speedball - zabójczą mieszankę kokainy i heroiny. Serce wokalisty ustało na dwie minuty i chyba tylko cud, a potem sprawność lekarzy, wreszcie pobyt w szpitalu psychiatrycznym przywróciły go do żywych.Teraz Gahan, miast wypoczywać do końca życia w rajskiej Kalifornii, znów jest w trasie i śpiewa kolejne piosenek Gore'a o miłości, wypełniające tegoroczną płytę Exciter. 2 września, po 16 latach, grupa znów zagra w Polsce. Będzie to inny Depeche Mode w innej już Warszawie. Exciter pokazuje, że Gore, Gahan i Fletcher po tej wieloletniej szkole przetrwania i życiu na skraju załamania nerwowego znów są silni. Może dzieje się tak dlatego, że co nie zabija, to ponoć wzmacnia. Chce się wierzyć, że tak jest.

Autor: MARIUSZ CZUBAJ


© BEYOND words 2003 - 2005