DEPECHE
MODE: Mokro, ale w niebie |
W pierwszą niedzielę września 2001 roku Warszawa wpadła w pochmurny nastrój.
Tym sposobem świetnie dopasowała się do wizerunku fanów grupy Depeche
Mode, którzy zaczęli przybywać do stolicy już od piątku.
W dniu koncertu niemal na każdym rogu można było natknąć się na grupki
"depeszy", jednak większość z nich już od południa zaczęła
gromadzić się pod bramą Torów Wyścigów Konnych na Służewcu. Wrota
do muzycznego nieba miały stanąć otworem, według organizatorów, o
godzinie 17.30. Nauczeni doświadczeniem zjawiliśmy się tam dopiero
po szóstej. Okazało się, że przeczucie nas nie myliło - ogromny tłum,
coraz bardziej poirytowany, kłębił się przed ogrodzeniem. Były również
dodatkowe atrakcje. Bo chyba tak należy potraktować zachętę przemiłego
pana ochroniarza do skoków przez płot. Po gimnastycznych wyczynach
czekało nas jeszcze kilka bramek i płotków. Wreszcie dotarliśmy na
właściwy sektor.W tym momencie deszcz, na który zanosiło się od rana, postarał się,
by fani DM nie mogli narzekać na brak efektów specjalnych. Lało w
ciągu całego występu supportu, czyli kapeli Technique Tectonics. Ich
na tej imprezie stanowiła spore zaskoczenie, gdyż już od
kilku miesięcy kwestia wykonawcy, który rozgrzeje publiczność przez
show Anglików, była co najmniej niejasna. Początkowo mówiło się o
zespole Varius Manx, następnie przed twórcami albumu "Exciter"
zagrać miała formacja Agressiva 69. Potem słynne trio podobno odwołało
wszelkie supporty. Tymczasem dane nam było zaznajomić się z twórczością
zapowiedzianego jako "przyjaciele Depeche Mode".
Zainteresowanie widowni, czekającej na taką legendę, jak DM, nie jest
rzeczą łatwą. Tym razem jednak chłodne przyjęcie, z którym spotkali
się Technique Tectonics, nie było tylko wynikiem niecierpliwości fanów.
Także muzyka, jaką zaprezentowali, niezbyt sprawdziła się w warunkach
takiego koncertu. Proste, wręcz monotonne synthpopowe piosenki i delikatny
sopran wokalistki w połączeniu z wzmagającą się ulewą nie miały raczej
szans na to, by wywrzeć na zgromadzonych niezatarte wrażenia.Gdy
po przerwie technicznej rozległy się pierwsze dźwięki intra z utworów
"Easy Tiger" i "Dream On", nastroje poprawiły
się o 300 procent. A gdy na scenie pojawił się Dave Gahan, by wykonać
kompozycję "Dead of Night", tłum oszalał. Nagle przestało
być ważne, że strugi wody zalewają oczy, a buty toną w coraz większym
błocie. Od tej chwili liczyli się już tylko Oni. Podczas kolejnych
nagrań - "The Sweetest Condition", "Halo" i "Walking
In My Shoes" - Gahan śpiewał, tańczył, pozdrawiał fanów, a jego
entuzjazm udzielił się nie tylko Martinowi Gore'owi i Andy'emu Fletcherowi,
ale także muzykom towarzyszącym DM: Christianowi Eignerowi za perkusją
i Peterowi Gordeno, obsługującemu drugie klawisze.Transowa,
genialnie wykonana wersja "Dream On", którą publiczność
odśpiewała razem z Davem, otwierała najbardziej nastrojowy, przejmujący
fragment występu. To właśnie wówczas grupa wykonała "When The
Body Speaks", "Waiting For The Night", w którym Gore
wsparł wokalnie Gahana, oraz fenomenalna wersję "Siter of Night",
wyśpiewaną przez Martina z ładunkiem emocji, którego chyba nigdy nie
zapomnę. Wrażenia spotęgowane zostały obrazami, wyświetlanymi cały
czas za plecami muzyków. Baśniowe pejzaże, abstrakcyjne wzory, a także
krople wody, te na ekranie i te rzeczywiste nad Służewcem, jeszcze
nie raz powrócą we wspomnieniach tego niezwykłego wieczoru.A
kiedy rozpoczął się wielki hit Depeche Mode "Enjoy The Silence"
- może zabrzmi to patetycznie, ale cóż... - muzyczny raj stanął dla
wielbicieli tria otworem. Przez kilkadziesiąt minut tego koncertu
zatarł się podział na wielkie gwiazdy i zwykłych ludzi. I artyści,
i ich fani dali się unieść niesamowitej atmosferze imprezy, wspólnie
śpiewając, tańcząc i świętując. W takim momencie "kawałki",
jak "I Feel You" (wzbogacony o dwie czarnoskóre chórzystki),
"In Your Room", "It's No Good" (ach, gigantyczny
Gahan w knajpie, w czarno-białym filmie na wielkim ekranie...) czy
"I Feel Loved", zagrane często w wydłużonych aranżacjach,
zabrzmiały po prostu wyjątkowo. A nieśmiertelny przebój wszystkich
"depeszowych" zlotów, "Personal Jesus", stanowił
doskonałe zwieńczenie wspaniałego show.Członkowie
Depeche Mode nie mogli opuścić Warszawy bez bisów. I całe szczęście,
bo w innej sytuacji nie usłyszałabym mojego ukochanego utworu "Clean",
który - zagrany z żywą perkusją - po prostu wmurował mnie w ziemię.
Jeszcze "Black Celebration" oraz "Never Let Me Down
Again" i już Gahan żegnał się z publicznością. Chwile oczekiwania,
nadzieja, że może muzycy wyjdą na scenę raz jeszcze, by zagrać choćby
piosenkę "Policy of Truth" dla której zabrakło czasu. Niestety,
zapaliły się światła...Pozostaje
nadzieja, że na następny koncert tej grupy-legendy przyjdzie nam czekać
mniej niż 16 lat, bo tyle w tą magiczną niedzielę minęło od ich pierwszej
wizyty w Polsce.
04 września 2001
Autor: Marta K.
| |